wtorek, 22 grudnia 2009

Święta tuż tuż

Wszystkie świąteczne zamówienia zrealizowane, cudowny kiermasz dwudniowy też już za mną. Mogłam dziś wreszcie odgruzować mieszkanie. Tak na luzie i trochę po łepkach, ale zwolnić musiałam, bo jeszcze kilka dni - ba! kilka godzin więcej takiego napięcia i gdybym uchyliła okno, ciśnienie wypchnęłoby mnie na zewnątrz i rzuciło na śnieg dwa piętra niżej.
Jutro po porządnym wyspaniu (ach!) będę mogła postawić nogę na dywanie, a nie jak przez dłuższy czas najpierw się obudzić, na oczy przejrzeć i obmyślić najbardziej bezpieczny manewr rozpoczęcia spaceru do łazienki pomiędzy aniołami, serduszkami, podkładkami, maszyną do szycia, sznurkami i kto wie, czym jeszcze. Tak wygląda wolność.
Jutro zakopię się w kuchni, choć już dziś pachnie świętami. Pachnie dojrzewające ciasto na pierniczki i balsam od przyjaciółki, którym wysmarowałam się po kąpieli. Balsam o zapachu świąt. Czegoż to ludzie nie wymyślą.
Moje postanowienie wysłania pocztówek na czas, czyli jakiś czas temu, spełzły na niczym. To "niczo" zamieniłam dziś w zaadresowane koperty i kilka własnoręcznych papierowych dziełek, bo przeliczyłam się przy zakupie na niekorzyść. Jutro czeka mnie spacer na pocztę, a wszystkich tych, którzy dostaną pocztówki po Nowym Roku pozostało mi przeprosić z nadzieją, że jeśli nie uwierzą w opieszałość poczty, to chociaż uśmiechną się na wspomnienie świąt. Tak z nostalgią, czego z całego serca życzę wszystkim tu zaglądającym.
W środę rano jadę do mojego rodzinnego domu. Wrócę w poniedziałek.

czwartek, 17 grudnia 2009

Śniegu nie będzie?

Jakoś smutno mi się zrobiło dziś. Bo do Mamy na święta jadę i znów dzieckiem się stanę, a tu deficyt śniegu zapowiedzieli na te dni. No jak to?! Jak mam być dzieckiem bez ślizgania się, bez zaczerwienionych od zimna policzków? Jaki sens ma ogrzewanie nie zmarzniętych rąk na kubeczku niepotrzebnie grzejącego odgrzanego wigilijnego barszczu? I nie będę mogła krzyknąć „patrzcie, patrzcie!” stając w oknie tuż po przebudzeniu? Bo na co tu patrzeć?

Śnieg w zapomnienie odchodzi, macha łapkami z nostalgią w oczach, że chociaż w kronikach rodzinnych tkwi jego wspomnienie. I smutny, że za lat niewiele powieści, w których akcja toczy się w miesiącach zimowych, będą stały w bibliotece na półce z fantastyką.

czwartek, 10 grudnia 2009

Powrót z zaświatów

Zniknęłam na jakiś czas chowając się w świecie rękodzielniczym. Jutro znów tam wracam, przyszłam tylko w odwiedziny.
Odwiedziny w świecie wirtualnym zaowocowały uśmiechem. Tak tu świątecznie, tak ciepło. Na blogach pieką się pierniki, lepią anioły, szyją mikołaje i sklecają gwiazdy. Jeszcze dwa tygodnie do Wigilii, ale natchniona zadzwoniłam do Mamy, by ustalić bożonarodzeniowe menu. Zapachniało barszczem z uszkami przez telefon. I na spacer poszłam. Niedaleko - do kiosku po pocztówki, bo nie zdążę w tym roku sama zrobić i do małego osiedlowego sklepiku po bombki. Czas odświeżyć pudełko z ozdobami, które z roku na rok wieje coraz większą pustką, od kiedy Pędzel z nami zamieszkał. Pędzel uwielbia błyskotki niczym sroczka, tylko z większą energią. Destrukcyjną. Tym razem kupiłam plastikowe.
I odwiedziłam świat domowy. Odkurzyłam, zmieniłam pościel, jakiś dziwny nalocik starłam z mebli, wyczyściłam zakamarki kuchenne. Kota naprzytulałam na zapas. I chyba zaszaleję: poleżę w wannie, a potem zabiorę książkę do łóżka. Tak, zaszaleję dzisiaj.
Dobrej nocki:)

wtorek, 1 grudnia 2009

Wizyta poranna

Siódma trzydzieści rano. Pukanie do drzwi. Za drzwiami dwóch niezbyt czystych panów w wieku ponad średnim. Wiek średni nie przeszkadza w dziarskim kroku, którzy podjęli zaraz po uchyleniu drzwi.
-My do wodomierza - i już byli w łazience. I w butach na dywanie.
-Gdzie wodomierz?
-Ja nie mam wodomierza.
-Nie ma pani wodomierza?
-Nie mam wodomierza.
-To dlaczego pani nie mówi, że nie ma wodomierza?
-Właśnie mówię, że nie mam wodomierza.
Popatrzyli na siebie z niesmakiem, potem na mnie z dezaprobatą.
-Taka ładna pani i nie ma wodomierza.
I poszli sobie.

czwartek, 26 listopada 2009

Niedoczas

Obudziłam się dzisiaj ze świadomością czasu. Trzy tygodnie do dwudniowego świątecznego kiermaszu, na który nic jeszcze nie mam. Ciekawe jaką cenę mogłabym wystawić za uśmiech i dobre słowo.
Kiermasz to tylko skrawek w tym niedoczasie, bo zamówienia dwa większe przede mną (i przed świętami) i zamówienia mniejsze co dzień spływają. I galerie pukają do drzwi. Zmieniłam system zapisywania, bo odkryłam chwile tracone na kartkowaniu mojego szarego notesu z łosiem. Jak tylko się ten bieg uspokoi, system zgłoszę w Urzędzie Patentowym.
Po śniadaniu postanowiłam, że rzucę monetą: szycie czy lepienie. Bo gdyby tak poddać się losowi, wyrzutów sumienia może by nie było. Wyrzutów, że szyję zamiast lepić lub lepię zamiast szyć. Orzeł-reszka. A gdzie malowanie już ulepionych aniołów? Na kancie? Przekora zaważyła. Cały dzień z pędzelkiem w ręku. Trzy przerwy: na wrzucenie prania, na naleśniki (bo na tyle było w lodówce) i wywieszenie prania. Mogłabym powtórzyć za Świetlickim, że "dziś jestem w nastroju nieprzysiadywanym", ale daruję sobie, bo nieźle się nasiedziałam.
Cudnie tak pędzić:)

Pędzlowi albo przechodzi kryzys wieku średniego, albo to jakaś kolejna faza. Zszedł z kaloryfera i nie odstępuje mnie na krok. Faza przytulania. Może uznał, że ja to trzecia potrzeba życiowa? A ja cała w sierści.

czwartek, 19 listopada 2009

Ring na cztery łapki

Horror "Ring" pewnie do moich ulubionych filmów by nie należał, gdyby nie wydarzenie sprzed kilku lat. Obejrzeliśmy go wraz z Synem, a potem każde z nas grzecznie poszło do swoich pokoi spać. W środku nocy obudziło mnie dotknięcie w ramię. Syn - wcale już nie malutki - stał z kołdrą w łapce - w łapie - i zapytał: "Mogę spać u ciebie na podłodze? Bo wszędzie widzę kółeczka". Ci, którzy "Ring" oglądali, wiedzą, o co chodzi.

Od tamtej chwili ten film stał się naszą radosną tradycją i kiedy tylko jest taka możliwość, oglądamy go razem, choć znamy go już na pamięć.
Kilka tygodni temu film znów był na ekranie. Syn spędzał weekend u dziadków, więc obejrzałam go sama. Wysłałam tylko smsa: "Oglądam Ring, a potem idę spać na Twojej podłodze". Odpowiedź: "Ha ha".
Wczoraj TVN puściło "Ring 2", ale tym razem nie było nam do śmiechu. Podczas jednej z przerw reklamowych Syn poszedł do swojego pokoju i chwilę potem usłyszałam: "Mamo, chodź na chwilę". Moim oczom ukazał się taki obrazek:
Pierwsze podejrzenia padły na kota, ale szybko zostały rozwiane. Po pierwsze kot został zlokalizowany na kuchennym kaloryferze z miną jak nie patrzeć niewinną. Po drugie przechodzi teraz kryzys wieku średniego i od wielu tygodni z kaloryfera schodzi, by załatwić dwie podstawowe potrzeby życiowe. Po trzecie kryzys wieku średniego nie oznacza zdolności przenikania przez zamknięte drzwi.
Więc kto? Dziewczynka z "Ringu"!
Nie ma sensu pytać, po co dziewczynka z grzywką do pasa miałaby rozgrzebywać ziemię w doniczce, bo ona nic nie robi z sensem. Nie ma sensu zastanawiać się, jak wyszła niezauważona z telewizora i pomaszerowała do drugiego pokoju, by tę ziemię rozgrzebać, bo ona wszystko potrafi.
Staliśmy zmrożeni i czuliśmy, jak radosna tradycja zamienia się w koszmar. W koszmar, który nagle przerwał mały ruch obok naszych stóp. Chomik! Szybkie spojrzenie na klatkę i wszystko jasne. Dezercja. Jak przegryzł i wygiął kraty, w których żywot swój dokonało kilka pokoleń jego pobratymców - nie wiem. Co planował na wolności - pozostanie tajemnicą. Zrobił mały błąd: ujawnił się.
Ludzie (i chomiki)! Pamiętajmy: przed podjęciem decyzji, przemyślmy każdy krok:)


A oto klatka po tuningu - chomiczy Shawshank:

piątek, 13 listopada 2009

wtorek, 10 listopada 2009

O myśleniu słów kilka

Tak sobie myślę, że za dużo myślę. Siedzę i myślę, chodzę i myślę, gdy się położę, też myślę. Z drugiej strony, to dobrze, że myślę siedząc, chodząc i leżąc, bo gdybym oprócz tego, co robię, zrobiła choć część tego, co wymyślę, szybko musiałabym zmienić mieszkanie na większe lub wynająć magazyn.
Postanowiłam połączyć dzisiejsze malowanie aniołów z edukacją. Włączyłam płytę z lekcjami języka francuskiego. Bo miło by było odświeżyć wiedzę z liceum. Powtarzałam słówka i zwroty do momentu, gdy uświadomiłam sobie, że mam obmyślony obiad wraz z listą zakupów i że jestem na poziomie je m'appelle Monika, j'habite en Pologne.
Zmieniłam płytę na książkę mp3. "Klub Mało Używanych Dziewic" do ambitnych lektur nie należy. Tak myślę, bo z zamyślenia wyrwałam się w okolicach trzeciego rozdziału, kiedy to zerwałam się po kartkę i ołówek, by naszkicować pomysły na bożonarodzeniowy kiermasz.
Pewnie myślenie to nie grzech. Choćby dlatego, że grzeszy się raczej świadomie, a ja nad tą gonitwą zapanować nie potrafię. Nałogowe myślenie. Nałogi prędzej czy później potrafią zabić, więc dawno temu zrezygnowałam ze zrobienia prawa jazdy, by nie wprowadzać chaosu na drogach. I zagrożenia. Pasażer może sobie myśleć do woli.
Przypomniała mi się historyjka rodzinna, kiedy to zastałam mojego wówczas trzyletniego Syna siedzącego na podłodze w pokoju tępo wpatrującego się w ogień w kominku. Zapytałam: "O czym myślisz?", usłyszałam: "Bóg wie o czym".
No tak...

niedziela, 8 listopada 2009

Pilniczek w chaosie

Życie składa się z drobiazgów. Z radości małych i dużych. Mnie z rana spotkała radość-chyba ta większa-po trzech dniach odnalazłam pilniczek do paznokci. Gdzie? W pokoju Syna. A ostatnio znalezienie tam czegokolwiek graniczy z cudem.
Czwartek wieczorem.
-Znalazłeś moją ładowarkę do baterii?
-Tak, dziś rano.
-To poproszę, bo jest mi potrzebna.
-Mamo, to było rano.
Syn ma fazy. Naloty. Żyje w chaosie dzień po dniu, aż nadchodzi ten, gdy zjawia się w kuchni po worek na śmieci. Naloty te nadchodzą o siódmej rano lub w okolicach północy i nie pytajcie, dlaczego. Nie wiem. Efektem nalotów są pełne worki w przedpokoju i pytania, czy nie wiem, gdzie jest to, gdzie jest tamto. Worki łatwo się wynosi, odpowiedzi na pytania są trudne, a poszukiwania prowadzą do życia sprzed nalotu.
-Bo jak posprzątam, to nic nie mogę znaleźć, a w bałaganie od czasu do czasu jestem mile zaskoczony.
Taki sposób na życie.
Dziś weszłam do jego pokoju, by podlać kwiaty. Na kwiaty w jego pokoju też mam sposób-jest ich siedem. Bo kwiaty w tych porządkach i poszukiwaniach też zmieniają miejsce. I tak z butelką w ręku liczę sobie: jeden, dwa, trzy, o! pilniczek do paznokci!, cztery, pięć, sześć, siedem.
Mile zaskoczona w chaosie.

A jak już jestem przy sprzątaniu-tak wygląda ono na moim osiedlu, czyli praca od szóstej do ósmej rano i fajrant:)

poniedziałek, 2 listopada 2009

Żyję

Zamilkłam na ponad tydzień. Szybko zleciało. Nawet nie wiem kiedy.
Kilka dni na wpół przespanych, na wpół przechodzonych po ścianie. Nie wiem, co to za choróbsko było. Gorączka, ból głowy, ból mięśni, ból cebulek włosowych. Jakieś grypo-zatoki. Albo Zatoka Grypy.
Zakopałam się też w dziwnym zamówieniu Człowieka Któremu Się Nie Odmawia. I to nie dlatego, że tak wypada, tylko bo się chce. Wyzwanie krawiecko-kombinatorskie. Samo krawiectwo do niedawna było mi obce, póki miłość do igły i nitki amor zawadiaka nie wstrzelił mi w serce. Kombinowanie-co tu dużo mówić lubię, ale czasu sporo zajmuje. Gdybym musiała powtórzyć dzisiejszy efekt, zrobiłabym to w dziesięciokrotnie krótszym czasie.
Oj, chyba namieszałam troszkę...
A niech tam raz będę tajemnicza:)
Powinnam już spać, ale czekam jeszcze, aż pranie się skończy i chleb dopiecze. Chyba chwilkę poczytam.
Dobranoc*

niedziela, 25 października 2009

Odlot

Odlot-scena pierwsza
Przytulne mieszkanko. Wczesny wieczór. Zasłony zasunięte, na kominku dyskretnym blaskiem czaruje świeczka. Dwa kieliszki czerwonego wina. Mąż i Żona siedzą na kanapie. Oglądają komedię romantyczną. Nastrój romantyzmem przenika. Patrzą sobie w oczy i już wiedzą. Wołają Syna, dają mu na kino. Wieczór się rozwija.
Scena pierwsza wykreślona z powodu braku połowy z Męża i Żony potwierdzonego wyrokiem rozwodowym.

Odlot-scena druga
Szesnastolatek staje przed Mamą z oczami kota ze "Shreka". Za chwilę staje się jasne: chęć na imprezę, lokalu brak. Mama wrażliwa jest i mimo że na kino nie dostaje, postanawia opuścić na wieczór lokal.
Świat się kończy. Odlot.

Odlot-scena trzecia
Mama trzy dni w dresie chodziła, mąką ubabrana była, bo anioły lepiła, więc w szoku staje przed lustrem w spódnicy do kolanka, bluzeczce odsłaniającej co nieco, w kozaczkach na obcasie i pełnym makijażu i dziwnie się trochę czuje. Wychodząc mija grupkę sześciu nastolatków i zadzierając głowę każdemu wyrostkowi "dobry wieczór" odpowiada. Na koniec ogląda się, bo nie jest pewna, czy dom swój po powrocie pozna. Czy w ogóle będzie miała jeszcze dom. Wzdycha. Wychodzi. Na schodach w czoło się stuka. Odlot.

Odlot-scena czwarta
Kino. Mama wchodzi na salę z kubkiem coli i przemyconymi w torebce krakersami. Ciężkie czasy, oszczędzać trzeba. Reklam sto i wreszcie zaczyna się film. "Odlot" w 3D. Mamie bardzo się podoba. Zaśmiewa się i od czasu do czasu łezkę upuszcza. Mama tak ma na bajkach.
Odlotowy ten "Odlot"!

Odlot-scena piąta
Powrót do domu. Dom na miejscu. Ale oczu kota ze "Shreka" jakby więcej. Bo czy oni mogliby zostać na noc. Wszyscy? Nie, tylko pięciu. Plus Syn. Telefony do rodziców. Tak, są grzeczni. Nie, nie przeszkadzają. Tak, Mama ma pełną kontrolę.
Harem inaczej. Odlot.

Odlot-scena szósta
Przygotowania do snu. Sześciu mężczyzn średnia 178 cm wzrostu w pokoju dwa i pół na trzy metry. Łóżko odstawione pod ścianę, bo miejsce zajmowało. Kolejka do łazienki nieziemska, kto wyjdzie, staje ponownie na końcu. Mama załapała się tuż po północy i tylko trzy razy do niej pukano. Schowała do szafki skąpą koszulkę i piżamę z długimi rękawami i nogawkami przywdziała. I skarpety frote, bo koc swój wspaniałomyślnie oddała.
Wygląda grzecznie. Odlotowo

Odlot-scena siódma
Sen nadchodzi późno, bo zza drzwi słychać rozmowy, śmiechy, prośby o przesunięcie kończyny oraz gwar i otwieranie okien, gdy komuś wyrwał się bączek. I nie wiadomo kiedy nadchodzi poranek. O szóstej kolejka do łazienki nabiera życia. Mama do dziewiątej udaje, że śpi. Od dziewiątej, gdy za ostatnim "dzięki, no to cześć" zamykają się drzwi, życie wraca do normy.

Życie Matki nastolatka to istny odlot.

wtorek, 20 października 2009

Notka o niczym

Za oknem ciemno. Budzik kilkakrotnie przestawiany przynosi nie tyle kolejne płytkie dawki snu co świadomość, że pół królestwa za pozostanie w łóżku aż do zmęczenia. Wstawanie o szóstej to barbarzyństwo i gwałt na naturze. Tak jak zazdroszczenie kotu życia bez obowiązków, biegu, problemów i myślenia.
Choć Pędzel od dwóch dni ma problem. Ten sam, powracający co jakiś czas. Ogon. Przychodzą chwile, gdy Pędzel oddziela się od ogona. Pewnie zaczyna się od jakiejś cichej sprzeczki o bzdurę. Potem ogon robi się złośliwy, zaczepia, napada i macha sobie. Pędzel robi się nerwowy, zrywa się i biega w kółko, by ogon złapać lub po meblach, by go zgubić. Obłęd. A potem nadchodzą ciche dni, zgoda i spokój do następnego razu. Teraz nastały dni oddzielenia.

Rozmowa z Mamą - od kilku lat emerytką ze stałym kontaktem z młodzieżą, czyli kobieta na czasie - o zagrożeniach XXI wieku (przytoczona fonetycznie):
Mama: Bo kiedyś, jak ktoś chciał powiedzieć o narkotykach, mówił: hippisi i było jasne. A teraz jest trawka, heroina, grzybki, amfa, ekstazja i SLD.

czwartek, 15 października 2009

Zima?

Za oknem pór roku kilka. Śnieg sypie, leży na ziemi, na drzewach. Liście jesienne kolorowe i piękne. I zielonych nie mało, bo nie zdążyły zjesienieć. Na balkonie winorośl już poddała się zimie, zioła walczą, a pelargonie udają przebiśniegi.
Czas przesunąć na brzeg szafki herbatę korzenną, by wieczorami rozpachniła dom i zaprzyjaźniła się z wełnianymi kapciami przywiezionymi z Zakopanego. Duet grypoochronny.

Krzątam się po domu nadrabiając zaległości, przysiadam tylko, by uaktualnić listę do zrobienia, odfajkować. Robię plany rękodzielnicze na święta - na razie na papierze - i tak sobie myślę, że czas zdecydowanie przesadza z tym biegiem. I po co się tak spieszyć? Bo kalendarz kuchenny już nie świeży? Fakt, kilka miesięcy już wisi, ale nowy nie znaczy lepszy. Nie chcę nowego! Zatrzymać się chcę Panie Czasie. Głuchy?! Może czas zapisać się do laryngologa?

A tak było dwa dni temu. Eh...

wtorek, 13 października 2009

Niepiątek trzynastego

Chyba zacznę wierzyć w te magiczną inaczej liczbę.
Najpierw rachunek za telefon Syna, który moje zdrowe serce przyprawił o palpitację. Ciśnienia nie mierzyłam, bo jeśli nie pękłby wyświetlacz, to z pewnością rozładowałyby się baterie. Za miłość słono się płaci. Zwłaszcza w erze techniki.
Zagryzłam ten problem kanapkami na śniadanie i zabrałam się za obowiązki wszelakie, domowe i pracowe. Gdy zaczęła się zbliżać pora obiadowa i uświadomiłam sobie, że nic na kuchence nie pyrka, a w lodówce echo, wybrałam się na zakupy. By poprawić sobie humor, zabrałam książki do biblioteki. No i ciąg dalszy nastąpił.
Pierwsze kroki skierowałam do banku, a dokładniej do bankomatu. Spacer ten był skuteczny jedynie w kwestii uświadomienia, albowiem banku już nie ma. Jest warzywniak. Nic to.
Książki to moje drugie, może trzecie, nieważne - któreś równoległe życie. Łapię za klamkę biblioteki, a ona ani drgnie. Dziwne, bo przez okno widzę panią bibliotekarkę. Próbuję jeszcze raz. Nic. Nieopodal dwaj mili panowie kładą rury. "Przepraszam, czy to ja siły nie mam, czy zamknięte?". Jeden z panów ruszył jako rycerz na pomoc, ale zatrzymały go lakoniczne słowa drugiego: "Kartka tam wisi jakaś". Ano wisi. Inwentaryzacja do 23-go. Nic to.
Zostały zakupy. Co mnie czeka w sklepie? Nic, bo właśnie dostaję telefon, że serwisant-czarodziej, na którego czekałam ponad trzy tygodnie, przyszedł do mojej przeciekającej pralki, dzwoni, dzwoni, a mnie nie ma, gdzie ja jestem. Niech czeka, już biegnę. Tej pierwszej iskierki w dniu dzisiejszym nie mogłam z rąk wypuścić. Biegnąc skręciłam do osiedlowego sklepiku i kupiłam koncentrat pomidorowy w locie. Moje wielkie zakupy.
Pralka już nie przecieka, gorąca pomidorówka z kostki rosołowej była pyszna, z półki wygrzebałam nieczytaną książkę o słonecznej Szampanii - będzie jak znalazł na wieczór. A rachunek za telefon? Pomyślę o tym jutro - jakem Scarlet O'Hara.

niedziela, 11 października 2009

Co z tym światem?

Mój Syn kocha motory. Znalazł grupę, z którą jeździł, kiedy tylko była możliwość. Od kilku miesięcy ma coraz to nowe problemy z motorem, wciąż coś przy nim grzebie jakoś bez większych rezultatów. Znajomości trochę osłabły.
Poznałam tych chłopców. Nie wszystkich. Ci, którzy zawitali do naszego domu to grzeczni, ułożeni młodzi mężczyźni.
M. też. Do tego przystojny, z czarującym uśmiechem. Chwalił obiad, na który przypadkiem się załapał. I anioły, które malowałam w pośpiechu, bo czas naglił. A gdy kiedyś pojechali z Synem pojeździć i coś strzeliło w Syna motorze, to M. dzwonił z tą wiadomością nie Syn, żebym się nie martwiła, że jeszcze nie wracają. Ujął mnie.
Na początku mijającego tygodnia w naszym mieście zamaskowany człowiek napadł na ulicy na młodego mężczyznę. We wczorajszych wiadomościach powiedzieli, że ujęli go. Okazał się nim 18stoletni mieszkaniec naszego miasta. Po rewizji mieszkania znaleźli kilka saszetek marihuany i ładunek wybuchowy. Zanim podano następną wiadomość, przez głowę przebiegła mi myśl, że ludzie mają skłonność do niszczenia sobie życia i życia najbliższych. Pomyślałam o jego matce. Pewnie dlatego, że matką jestem. Oraz o tym, że gdyby zadać mu pytanie "dlaczego", nie dostalibyśmy odpowiedzi.
Potem były kolejne wiadomości, kolejne myśli, czasem kręcenie głową, czasem opadające ręce, czasem śmiech, niedowierzanie, zaskoczenie... Tak wiele na tym świecie się dzieje.
A dziś Syn wpadł do domu i od progu krzyknął: "Mamo, czy ty wiesz, że M. zamknęli za napad z bronią?!".
Co się z tym światem dzieje? Matka powinna martwić się o to, by dziecko bez czapki zimą nie wyszło, by ciepła zupa stała na stole, gdy wróci ze szkoły, by buty miał bez dziur i szczepienia miał na czas zrobione. A teraz musi martwić się jeszcze, by z drogi, którą mu pokazaliśmy nie zboczył albo by na tej drodze nie spotkał kogoś, kto już dawno się zagubił.

piątek, 9 października 2009

Kapcie i stypendium

Mój Syn orłem nie jest. Dysleksja, dysgrafia, dysortografia, dyskalkulia. Przypadek kliniczny. Po latach nauki doszedł skutek uboczny: olewactwo. Chciałabym napisać, że go nie usprawiedliwiam, ale w niesprawiedliwości - nie tyle systemu edukacji, a samych człowieczych jednostek zwanych nauczycielami - mówię: tak, usprawiedliwiam. Bo to, ile we dwoje włożyliśmy przez te lata pracy w każdą trójkę, ba! dwójkę, to tylko my wiemy. Usprawiedliwiam go przed sobą i przed nim samym, bo przed nauczycielami już mi się znudziło. Kilka godzin wkuwania, odpytywanie wieczorne z radością, że umie, a następnego dnia w szkole tabula rasa.
W nowej szkole jest ochroniarz. Ochroniarz ma za zadanie wpuszczać do szkoły młodzież z identyfikatorami i nie wpuszczać tych bez. Proste. Tak między nami to żadna ochrona, bo skoro nie wpuszczam cię choć kojarzę twoją buźkę, bo zapomniałeś identyfikatora, to wpuszczam cię, bo masz identyfikator, choć pierwszy raz cię na oczy widzę, człowieku.
W szkole jest dwóch ochroniarzy pracujących na zmianę. Jeden cool, drugi do bani. Ochroniarz Cool uśmiechnięty wpuszcza wszystkich, by być jeszcze bardziej cool niż jest. Ochroniarz Do Bani wziął na siebie dodatkowe obowiązki i gania za brak obuwia na zmianę. Młodzież przekorna jest, alergię na nakazy, zakazy i reguły ma, więc gdy dyżur ma Ochroniarz Do Bani, nikt obuwia nie zmienia. Podrażnić lwa.
Identyfikatory są dwustronne. Nie z natury, a po interwencji młodzieży zbuntowanej. Jedna strona jest dla Ochroniarza Cool, druga dla Tego Do Bani. Na jednej stronie identyfikatora mojego Syna jest: klasa I m, imię i nazwisko, na drugiej: klasa I m, Święty Mikołaj. Jak się okazuje, w klasie jest też Sierotka Marysia, Kopciuszek (zaznaczę, iż to męska klasa), Tomcio Paluch, Świnki Trzy (w jednej osobie) i kilka innych postaci z bajek, z których młodzi ludzie podobno wyrośli.
Ze złośliwością związaną ze zmianą obuwia problem ma tylko Ochroniarz Do Bani, bo mój Syn wręcz przeciwnie. Mamo - powiedział mi - jak nie zmienię obuwia, dostaje karę. Kara to nadprogramowa praca domowa. Z pracy domowej dostaję dobre oceny. Czy ty wiesz, że mam średnią cztery? Jak tak dalej pójdzie, w kolejnym semestrze dostanę stypendium.
I kto mi powie, że dyslektycy sobie nie radzą?

poniedziałek, 5 października 2009

Dzień, jak co dzień

Zaczęło się od wlania oleju do cukiernicy. Nie pytajcie, dlaczego. Po prostu butelka z olejem stała obok woreczka z cukrem i była szósta rano.
Zjadłam śniadanie bez przygód i zabrałam się za szycie. Cisza, spokój. Lewym kątem oka widzę kota śpiącego na kaloryferze, prawym zmieniający się kolor dywanu. Zmieniający się kolor? Zaniepokojenie podniosło mnie na nogi, a one poniosły do łazienki. Zobaczyłam kapiącą spod umywalki wodę. Woda w całej łazience i woda wchodząca do pokoju. Nie będę opowiadać, co działo się przez najbliższe półtorej godziny w oczekiwaniu na pomoc z zewnątrz, ale w wannie leży siedem mokrych ręczników, które na bieżąco w zastraszającym tempie wyciskałam, podczas gdy strumień przybierał na sile. Miednica nie sprawdziła się, bo woda spływała po ścianie. Koniec końców wyrwałam płytkę ze ściany (chwała za olśnienia przychodzące po dwóch godzinach) i zakręciłam zawory.
W międzyczasie wyniosłam miednicę z kocim żwirkiem na balkon. Tylko jej brakowało w tej powodzi. Tymczasem Pędzel się obudził i pomaszerował do łazienki. Spojrzał w miejsce, gdzie zawsze stoi miednica, wychylił się i zaczął gadać oburzony. Ci, którzy znają mojego kota, wiedzą, o czym mówię. Pędzel nie potrafi miauczeć, tylko nadaje w swoim kocim języku. Otworzyłam balkon i wskazałam mu miednicę. Podszedł, spojrzał na mnie wzrokiem mówiącym: "Sama sobie sikaj na balkonie" i - przepraszam - nasrał na dywan...
Łazienka już wyschła. Teraz czekam na naprawę. Zmęczona i głodna usmażyłam sobie pierogi. Gdy z wyrzutami sumienia (obiecałam sobie jak najmniej smażonych potraw) pałaszowałam w pokoju te pyszności, dotarł do mnie zapach smażonego. Pomyślałam sobie, że nie tylko ja grzeszę. Sąsiedzi smażą frytki. Jem sobie, a sąsiadom frytki zaczynają się przypalać. Czy oni tego nie czują? Cóż, nie moja sprawa.
Pierogi zjedzone, grzecznie odnoszę talerz do kuchni, a tam... ciemno od dymu. Nie wyłączyłam ognia pod patelnią.
Kochani, powiedzcie, że to nieprawda, iż jaki poniedziałek, taki cały tydzień. I powiedzcie, co mam zrobić z resztą tego pięknego dnia.
Zasranego dnia:)

sobota, 3 października 2009

Sobota

Na termometrze od strony południa 32 stopnie, od strony północy 11. W co się ubiorę idąc po zakupy zależy od tego, po której stronie ulicy będę szła. Jesień jest zadziwiająca.
Mój współlokator (czyt. Syn) pojechał na weekend do dziadków, kot śpi na ciepłym kaloryferze od czasu do czasu zaglądając do miseczki. Cisza, spokój.
Pranie nastawione, kwiaty podlane, maszyna do szycia rozstawiona. Dziś sobota krawiecka. Królicza.
I zaczyn na chleb nastawiony.
Kocham soboty za możliwość wyspania i funkcjonowania własnym rytmem. Uśmiechnięta pierwotność.
Miłego dnia*

czwartek, 1 października 2009

O życiu rozmowa wśród warzyw

-Martwię się o mojego syna.
Byłam w warzywniaku, bo mi się bakłażan zamarzył i cukinia. Pani ekspedientka zaczekała, aż sklep się wyludni.
-A co się stało?-zapytałam.
-Nie wiedziałam, czy do psychologa, czy do psychiatry pójść.
-Psychologa lub psychiatry?
-No tak, bo wie pani, ja ich nie odróżniam.
Milczałam, bo chyba nie był czas na wyjaśnianie różnic.
-Więc wzięłam syna na spytki.
-I co?
-No nic właśnie, bo zerwał się z krzesła i uciekł z kuchni. No i teraz to już chyba wiem.
-Co pani wie?
-Że już żaden psycholog czy psychiatra nie pomoże.
-Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem.
-Bo mój syn jest gejem.
Zamurowało mnie.
-Powiedział to pani?
-No właśnie nie powiedział. Zapytałam, a on uciekł.
-Więc skąd pani wie?
-Bo nie powiedział tylko uciekł.
-Zapytała go pani o to?
-No. Zapytałam, co się dzieje, że ma już trzynaście lat i nie ma dziewczyny, a on nie odpowiedział i uciekł.
-Ale to wcale nie znaczy...
-Znaczy, znaczy. Bo dlaczego nie odpowiedział?
-Bo go pani zawstydziła.
-Zawstydziła? I to wszystko?
-Myślę, że wszystko.
Popatrzyła na mnie, oczy zabłysły.
-To ja pani innego bakłażana dam.
-Innego? Dlaczego?
-Bo ten jakiś mało jędrny. I bo pani taka mądra jest.
I tak za jednym zamachem mam jędrnego bakłażana w lodówce, a pani ekspedientka normalnego syna.
Ech, życie.

niedziela, 27 września 2009

Lenistwo niedzielne

Wiecie, dlaczego kobieta ma zawsze coś do zrobienia w domu? Bo głupia śpi w nocy i jej się zbiera... Mądrość nie moja, a gdzieś kiedyś wyczytana. Stworzona zapewne przez złośliwego mężczyznę lub sfrustrowaną kobietę. Grunt to nie dać się zwariować, prawda Kobiety?
Wczorajszy dzień minął pod szyldem generalnych porządków w kuchni. Cóż, uzbierało się.
Sprzątanie w kuchni ma swoją filozofię. Nie wystarczą nasączone chusteczki. Tu potrzebna twarda artyleria. Zanim ten kawałek mieszkania wzbudził moją dumę, lepiej było tam nie wchodzić. Kociak doszedł do tego wniosku po drugiej próbie, gdy zeszłam na niego z krzesła. Przepraszam, Pędzel. Pędzel wybaczył, bo nocą z miłością grzał mi stopy.
A dziś pozwoliłam, by się zbierało. Choć może to tylko w nocy się zbiera? Wyspałam się, jajecznicę długo jadłam, podlałam kwiaty i ciasteczka upiekłam. Niepodobny ten dzień do mnie.

wtorek, 22 września 2009

Bez tytułu, bo pomysłu brak

Czy wierzycie, że ludzie się zmieniają? Nie chodzi mi o to, że tylko krowa nie zmienia zdania. A jak już przy tym jestem, to czy znajdzie się ktoś, kto wytłumaczy mi ten zbitek słów? Bo jakiś sens chyba to ma, prawda? Ale jaki? Proszę mnie wyedukować.
A wracając do tematu, chodzi mi o taką prawdziwą zmianę. Wiecie: alkoholik rezygnuje z własnej woli i potrzeby z kolejnych kieliszków w życiu i staje się modelowym mężem i ojcem, złodziej oddaje zrabowane dobra właścicielowi z wyrazem wstydu na twarzy i otwiera fundację, mąż kat pewnego dnia przynosi żonie kwiaty i potem żyją długo i szczęśliwie.
Ja wierzę.
Z tym że po ostatnich kilku wydarzeniach przyznaję się sama przed sobą, że to wiara niczym nie podparta. Bez dowodów, bez faktów. Nie chcę mówić o naiwności. Choć pewnie powinnam.
Moja naiwność dotyczy zmiany na lepsze. Co do przejścia na złą stronę to ja ostatnio za dużo mam dowodów i faktów. Znacznie za dużo.
Człowiek, na którego można było zawsze liczyć, który miał zawsze dobre słowo, który rozczulał roztrzepaniem, teraz we władaniu Ojca Pieniądza z misją "po trupach". A te trupy mi bliskie.
Człowiek ciepły, uśmiechnięty, życzliwy, filantrop, kochający tradycję, ratujący ślady historyczne przed zapomnieniem, pewnego wieczoru podnosi rękę na żonę z rozrusznikiem serca.
Mała słodka dziewczynka, wychowana w miłości, wykształcona, z ambicjami, odżegnuje się od samotnego ojca bez powodów, które potrafiłaby wyjaśnić i nie może zdobyć się na telefon do niego po kilku latach wiedząc, że od kilku miesięcy leży w szpitalu i grozi mu wózek inwalidzki. Bo kaprys jakiś, bo nie honor.
Wyliczać dalej? Nie, już wystarczy. Nie chodzi o to, by się smucić, ale by nadal wierzyć.
Tylko to jakoś nie tak...

czwartek, 17 września 2009

Jesień pachnie śliwkami

Kolejny słoneczny dzień za nami. Piękny. Błyszczą zatrzymane na barierce balkonu niteczki babiego lata. Mały podmuch wiatru wystarczy, by spowodować deszcz liści. Codziennie jedząc śniadanie zerkam na moją winorośl, która zaczęła zabawę w sygnalizację świetlną w zwolnionych odstępach i zamieniła zieleń liści na gorącą czerwień.
Ulegam jesieni bez reszty. Cieszę zmysły.
Zbieram zioła i suszę po troszeczku. Słoik z miętą, bazylią i melisą. Na razie.
Codziennie znoszę z targu po trzy kilo śliwek i smażę konfitury. Dlaczego trzy? Bo nie za ciężko, bo mój największy garnek więcej nie pomieści, bo nie lubię rozgardiaszu w kuchni, bo każda porcja jest inna. I dlatego, że podoba mi się chodzenie na targ. Zaczynam się tam czuć jak na stołku barowym, gdy co rano ta sama pani pyta: "To, co zwykle?". Do wczoraj, bo dziś tylko uśmiechnęła się na mój widok i chwilę potem wracałam do domu z trzykilogramowym ładunkiem.
Czy coś zastąpi takie chwile? Ja je kolekcjonuję.
W tym roku zaeksperymentowałam i uszlachetniłam powidła imbirem, skórką cytrynową i zielem angielskim. I powtórzyłam. I znów. Część słoiczków powędruje do przyjaciół, reszta do piwnicy.
Kocham jesień.

wtorek, 15 września 2009

Szyję sobie

Jakiś czas temu zaprzyjaźniłam się z maszyną do szycia. Od tamtej pory związek nasz ewaluował i zamienił w głębsze uczucie. Najchętniej nie wstawałabym od niej, ale od czasu do czasu obydwie musimy odetchnąć.
Ostatnio królują króliczki. Zakróliczyłam się, zkróliczyłam.
I dobrze mi z tym.
Znajomi znoszą mi ubrania, z których wyrośli lub stracili do nich serce, a ja przerabiam je na łapki, uszka, spodenki na szelkach, kapelusiki. Niektórzy oddają nawet spodnie (ostatnie spodnie - brzmi dobrze) i koszule, gdy widzą moje nimi zainteresowanie, gdy tak podskubuję sprawdzając tkaninę i gdy pewnie dziwnie patrzę. Obawiam się, że niebawem ludzie zaczną obawiać się mnie:)
A mnie bardzo cieszą te rosnące stosiki, które kilka razy dziennie przerzucam, przykładam do siebie i kombinuję, co z nich powstanie. Zamieniłam się w krawcową i chomika. No, może nie zupełnie, bo samice chomika są zdolne do spółkowania co pięć dni i zjadają swoje potomstwo.
Dziś dzień podobny do ostatnich, czyli Mama Królikowa. Z jednym wyjątkiem: od kilku dni chodziło za mną ciasto za śliwkami i dziś wieczorem sen się ziścił. Troszkę się spiekło, ale cóż - nie byłabym sobą. Syn powiedział mi kiedyś, że jak będzie miał problem z zerwaniem z dziewczyną, poprosi mnie o upieczenie ciasta i przyprowadzi ją do domu.
Czasem jednak nachodzi mnie ochota na zjedzenie potomstwa.

poniedziałek, 7 września 2009

Miłość przyszła

Miłość uskrzydla. Prawda stara jak świat.
Mgiełka piórek rozmazuje, zmiękcza, zaciera kanty, łagodzi ostre barwy. Łagodzi obyczaje.
To stąd zachwyt nową szkołą, nowymi kolegami i nowymi nauczycielami. Stąd radość z ośmiogodzinnego dnia pracy w warsztacie i wizja pracy w ferie i wakacje. Stąd rozmowy przy śniadaniu poważne i te błyskotliwe z tłumionym nieudolnie uśmiechem. Stąd telefon od Mamy po weekendzie, że jakby wydoroślał.
I pokój posprzątany!
Niemal biblijny powrót Syna.
A jeszcze niedawno usłyszałam od kogoś, że "coś z nim zrobić trzeba, popracować nad nim". Od kogoś, kogo nawet biologia nie przekonuje do obowiązków.
A tu miłość przyszła.
Miłość z pierzastymi skrzydłami na plecach i w różowych okularach na nosie.
Niby niepełnosprawność, a jak żyć pomaga.

Różowych okularów wszystkim życzę, bo one nie zawsze są dla naiwnych.

czwartek, 3 września 2009

Lato za szkłem


Dzień zaczął się sporym zamówieniem. Więc nawet gdyby przyszło mi do głowy zastanawiać się, jak spędzę weekend, to już nie muszę. Problem z głowy:) Sól, mąka, stolnica, i piekarnik chodzący non stop. Może wplotę w to wszystko z artystycznym wdziękiem ciasteczka? Dawno nie piekłam. Tak zrobię. Ciasteczka dopisane do weekendowej listy.
Wyprawa na targ przyprawia o zawrót głowy. Najpiękniejsza pora roku. Owocowo – warzywna. Kolory, zapachy, kształty. Smaki, rozkosz, niebiańskość. Zaczynam znosić do domu po troszku te cudowności, z piwnicy po troszku słoiki i butelki i zamykam ten rocznik na zimne dni. Dziś pachnie śliwkowo i brzoskwiniowo. Te kolorowe słoiczki są jednym z pretekstów do kochania zimy.
Pokrzątałam się w nocy w kuchni. Zlałam morelowy likier i zasypałam owoce cukrem. Za miesiąc połączę je z tym bursztynowym płynem, by mogły się zaprzyjaźnić do Bożego Narodzenia. Spróbuję tym boskim napojem i wizją rozmów przy świecach na świątecznym stole skusić Mamę do towarzystwa mojej choinki. Dwa lata temu się udało, więc optymizm z fundamentem.
Wiśniówka też zlana i wymieszana z miodem. Towarzystwo nieprzeciętne. Rozgadane. Może też przyciągnie jakąś przyjazną duszę?

wtorek, 1 września 2009

Zadziwieniem jestem

Dziś w pełnym zadziwieniu. Dzień się kończy, a ja mam wrażenie, że sama tym zadziwieniem jestem.
Młody pierwszy dzień w nowej szkole.
Zaczęło się od pobudki o siódmej rano bez marudzenia na system edukacji.
Potem przyniesiona elegancka koszulka do prasowania zamiast ukochanego czarnego t-shirt’u z napisem „mój chomik zgwałcił twoją rybkę”.
Powrót z rozpoczęcia roku z uśmiechem! Fajni ludzie, fajny identyfikator, fajna wychowawczyni, niczego sobie plan lekcji i w ogóle nowa szkoła is cool. I nie ważne, że w klasie żadnej dziewczyny.
Rezygnacja z marudzenia o załatwienie zwolnienia z w-fu, bo w-f z wychowawczynią. Z zachwytem kupione krótkie spodenki zamiast tych śmiesznych do kolan.
Prośba o wyrażenie zgody na uczęszczanie na przysposobienie do życia w rodzinie. To akurat może niepokoić, ale nie dziś.
I klapki regulaminowe na zmianę bez grymaszenia. Moje dziecko w klapkach!
Zeszyty podpisane nie w połowie roku.
Plecak spakowany wieczorem.
Niech nikt i nic nie próbuje mnie odczarować!

czwartek, 27 sierpnia 2009

Miednica nocą

Minęła północ, a ja z nóżkami w miednicy staram się nie myśleć o porannym budziku. W telewizji De Niro.
Ale nie tylko mi się pokręciła noc z dniem - osa o naturze sowy co chwila zatacza się po ściankach lampki. Budzik o siódmej a śmierć od żarówki to wielka różnica, ale jak mam jej to wytłumaczyć. Z kotem łatwo się dogadać, ale stworzenia latające nie odbierają na moich falach.
Swoją drogą nie wróży to dobrej przyszłości wszechświata. Będąc jeszcze w szkole średniej oglądałam program o fenomenie owadów. O zachwycie nie będę pisać, bo nie uda mi się go oddać. Chodzi mi o myśl przewodnią, która sformułowała podsumowanie: "Gdy nas nie będzie, to owady przejmą świat we władanie. Ale na razie im o tym nie mówmy".
Dziwne, co człowiek zapamiętuje.
Patrząc na tę osę, moją wieczorną współlokatorkę, można wyciągnąć dwa wnioski: albo świat po nas będzie tylko mgnieniem, albo telewizja kłamie.
Ale ja nie o tym chciałam. Chciałam o miednicy.
Byłam dziś na zebraniu w szkole. Piękne wakacje dobiegają końca, a nowa szkoła otwiera wrota.
Po półtoragodzinnym spotkaniu z panią dyrektor o pięknym imieniu Monika:) szkoła nabrała miłych kształtów, a ja wyszłam z niej pełna nadziei i radości. Za kilka dni okaże się, czy Latorośl podzieli moje zdanie. Pewnie nie do końca, bo to, co cieszy rodziców a momentami rozśmiesza (jak kapcie lub klapki zamiast obuwia sportowego, kamery wszędzie oprócz klas i toalet lub identyfikatory, bez których strażnik (!) nie wpuści na lekcje), raczej na młodzież podziała jak zimny prysznic. Ale to za kilka dni.
Znów oddaliłam się od miednicy...
Wyszłam zadowolona i - co tu ukrywać - troszkę rozbawiona na myśl o reakcji przyszłego ucznia i skierowałam się na przystanek. Stoję i stoję, a tu nic nie jedzie. Spojrzałam na zegarek, potem na rozkład jazdy. Trolejbus za 17 minut. Zdążę przejść przystanek. Przeszłam, ale nie zdążyłam. Następny za 25 minut. Mały spacerek jeszcze nikomu nie zaszkodził. A potem był kolejny przystanek z wizją czekania i kolejny. I po upływie 40 minut byłam w domu.
A pogoda była piękna! I ludzie mijani odpowiadali na mój uśmiech. I budka z pysznymi lodami śmietankowymi po drodze. Żyć nie umierać.
A miednica?
Bo Moniczka spacerowała szczęśliwa w szpileczkach.
Rozsądek osy.

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Dziś w domu

Praca w domu ma sto i pół dobrych stron.
Zrobiłam sobie dziś wolne od biura, choć nie od pracy. Cisza, spokój. Telefon nie milczy, ale jest bardziej efemeryczny niż podczas siedzenia w biurze. I jeden, a nie plus dwa i fax. To jednak różnica.
Pisanie, myślenie, szukanie, liczenie, a w międzyczasie, dla rozprostowania kości i oderwania oczu od monitora, pranie nastawione, kolejne rozprostowanie – rozwieszone, kolejne – zebrane i schowane na miejsce. Bo dziś słoneczko nie próżnuje. Dom odkurzony, kwiaty podlane, pasztet z kurczaka ze śliwką zrobiony, lodówka się rozmraża.
I kot szczęśliwy, bo najwygodniejsze kochane kolana w domu i siódme śniadanie smakuje jak nigdy.
A w międzyczasie wyganiam z domu motyle ratując im życie. Pędzlowi ćmy się przejadły – sporo ich skonsumował tego lata, bo noce były ciepłe, a lampka przy łóżku późno gasła. Ale kolorowym bratem nie pogardzi.
Czasem trzeba małym braciom, zagubionym, miotającym się, pokazać właściwą drogę życia.

niedziela, 23 sierpnia 2009

Deszcz

No to się rozpadało. Tym razem telewizja nie kłamała. Rozszalał się Łobuz Deszcz w środku nocy. Uwielbiam to. Budzi delikatnie dudniąc w blaszany parapet, a chwilę potem nie zmieniając nic, tym samym usypia. Mokra melodia.
Podczas deszczu ciśnienie spada. Widocznie nie zawsze, bo sąsiadów dziś ogarnęło szaleństwo. Ciśnienie skoczyło, energii przybyło. Kilka rodzin krzykliwie zepsuło sobie dzień. A może coś więcej. Może gdzieniegdzie bezpowrotnie. Słowa, słowa odbijały się od bloków i szybowały niesione przez oczyszczone kroplami powietrze. Powyciągali z szuflad zapalniki, trzaskały zapałki i Bum!
Zamiłowania do niektórych dziedzin sportu nie rozumiem. Nie czuję.
A może to niechęć do spacerów w deszczu? Szkoda. Nawet mój kot lubi deszcz. Kot wie, co dobre.
Udało mi się nadrobić zaległości w papierach przyniesionych z pracy. Jak zwykle w ostatniej chwili. Ale miałam też kilka innych rzeczy na wczoraj. Wszystko już poza mną i dobrze mi z tym. Jeszcze tylko kilka maili i zanurzę się pościeli w kratkę i w książce.
Miłego wieczoru:)

piątek, 21 sierpnia 2009

Dentysta

Wizyta u dentysty. Zdecydowanie wolę inne profesje. Z przyjemnością uśmiecham się do kanarów z MPK, nadętych urzędniczek i policjantów pytających, dlaczego nie poczekałam na zmianę świateł. Dentysty zdecydowanie nie lubię. O ciarki przyprawiają mnie ściany poczekalni pokryte plakatami zachęcającymi do dbania o dziąsła i złowróżebnymi zdjęciami przedstawiającymi, co się dzieje, kiedy się tego nie robi. Moje rozbiegane przestraszone oczy szukają najbliższych drzwi.
Jednak jest coś takiego, jak wyższa konieczność, nieuniknione. I na szczęście jest chwila „po wszystkim”, którą się właśnie napawam. Amen.

niedziela, 16 sierpnia 2009

Tak spokojnie...

Pracowita niedziela. Po pracowitej sobocie. Tak to już jakoś mam, że w weekendy nie dopuszczam lenia. Właściwie on nawet nie zapuka do drzwi, więc tym łatwiej. Pewnie leni się gdzieś na słoneczku.
Ostatkami - nie, nie sił lecz malin - zrobiłam ocet malinowy. Dwie wersje: z nutą mięty i bazylii. Już nie mogę się doczekać sałatki nim skropionej. Dwa tygodnie oczekiwania i niebo zastąpi podniebienie.
W te dwa dni zupełnie się zalepiłam, zamalowałam i zaszyłam - jakkolwiek to ostatnie brzmi:) Nadrobiłam zaległości, nadbiegłam, ale jeszcze sporo przede mną do wykreślenia i czystego sumienia. Każdy paznokieć w innym kolorze z przewagą bordo. Małe pranie i problem zniknie.
A teraz wieczór spokojny. Z kuchni pachnie pieczonym chlebem i bazyliowym pesto. Makaron szpinakowy dogotowuje się pyrcząc. Zgłodniałam w końcu.
Dobry film mi się marzy. Czas odkurzyć stare płyty.

wtorek, 11 sierpnia 2009

Julia

Julia doczekała się sesji fotograficznej. Pozowała dystyngowanie:)
Oto ona
Zanim zobaczycie kolejne zdjęcia, troszkę szczegółów z jej życia. Szczegółów nieznanych, bo Julia o nich milczy. To szczegóły z domysłów.
Julia nie ma stópek. Paluszków. Ma kuleczkowe zrosty. Zastanawialiśmy się w biurze, co mogło być przyczyną. Właściwie mogły być dwie, choć pojawiła się i trzecia w ferworze przypuszczań. Julia albo nóżki przemroziła, albo spaliła na drutach wysokiego napięcia. Trzecia - ostrzegam głupia, lecz trudno się zatrzymać w domysłach, w rozmyślaniach nad tragizmem, przyhamować - wyknuliśmy dostanie się pod pociąg, samochód lub inny pojazd - może latający?
Rozmyślanie o tragizmie jej losów wzięła się też stąd, że zawsze przylatuje z pewnym przystojniakiem. Są nierozłączni. I stąd też jej imię. Szukaliśmy w historii i literaturze par tragicznych kochanków zaczynając od Romea i Julii i koniec końców na nich kończąc, bo ani średniowieczna Izolda, ani szekspirowska Lady Makbet, ani inne imię do niej nie pasowało Jest zbyt efemeryczna.

A tu w towarzystwie Romeo
I jeszcze dwa zdjęcia nie najlepszej jakości, bo robione na dużym zoomie, a mój aparat pozostawia wiele do życzenia. Pomyślałam jednak, że powinniście zobaczyć obrazek, który oglądam kilka razy dziennie, gdy podaję do stołu. Do parapetu...

środa, 5 sierpnia 2009

Śniadanie w biurze

Śniadanie w pracy. Nie brzmi to tak słonecznie i pachnąco, jak śniadanie na trawie ani tak dystyngowanie i elegancko, jak śniadanie u Tiffany'ego, ale z pewnością było miło.
Tak się dziś zdarzyło, że dzień zaczęłam od badań. Od czasu do czasu trzeba, by człowiek się nie martwił tym, że może jest się czym martwić. A tak lekkie ukłucie, plaster na resztę dnia, zanim go zdejmiesz masz już odebrane wyniki i cieszysz się z rybiego zdrowia.
Wyniki odbieram po 14stej, więc by mieć czym cieszyć się zanim to nastąpi, kupiłam sobie serek w granulkach (domowa nazwa cottage) i dwie bułeczki chrupiące. Szaleństwo powiecie. Otóż nie. Druga bułeczka była dla Julietty.
Kim jest Julietta? Po trosze latawicą, po trosze sępem, a w całości gołębiem. Nieco rozpieszczonym. Żywiona resztkami z kilku stołów bywalców naszego biura. Wystarczy otworzyć okno, a już słychać - dziwne, bo nie trzepot jak w powieściach lecz świst skrzydeł. Może po świszczących skrzydłach poznaje się niefikcyjnego gołębia? Julietta nic sobie nie robi z bliskości człowieka po drugiej stronie parapetu. Choć wolę myśleć, że sobie robi, że nas lubi, że czeka, że leci do nas jak dziecko z niemym pytaniem: co mi kupiłaś? Bo to taka nasza gołębica. Siedzi i sępi.
I tak dziś przysunełęm sobie krzesełko do parapetu i razem jadłyśmy śniadanie w spokoju biura. Julietta kultury stołu nie nauczona - parapetu tym bardziej - więc kilka razy oberwałam kawałkiem bułki. Z moja kulturą też nie było najlepiej, bo nie mówi się przy jedzeniu, a ja miałam jej trochę do opowiedzenia.
Myślę, że u Tiffany'ego jest nudno.

sobota, 1 sierpnia 2009

Anielsko-owocowy dzień

Obstukanie przyszło w nocy. Mailem. „Musisz pisać częściej i więcej”.
Wiem, Kochana. W ten słoneczny letni dzień robię postanowienie noworoczne. Bo to pierwszego sierpnia powinno się robić postanowienia. Bo jutro nie przyniesie zimna, bo dzień nie będzie krótki, bo kolorów więcej od bieli, bo bardziej optymistycznie jakoś. Oto moja petycja – proszę o podpisy!
Sobotni spacer na targ zaowocował wiśniami, czereśniami i morelami. Morele i wiśnie pozbawione pestkowych serduszek pływają już w spirytusie, czereśnie powoli znikają z miseczki. Pycha!
Pędzel od rana okupuje balkon zalany słońcem. Gdyby nie futerko, skóra schodziłaby mu płatami. Natura wie, co robi. Pędzel sen ma twardy. Nie trudno to stwierdzić patrząc na otwarty pyszczek lub przygryziony język, którego nie zdążył schować po kolejnej wyrywającej na chwilę ze snu toalecie, bo sen powrócił nagle.
Ja znów zaszalałam anielsko. Te z masy suszą się w piekarniku, z gliny na biurku, a z papieru na balkonie. Anielsko – owocowy dzień.
I jedna mała refleksja: dziś mija dziesięć lat, od chwili, gdy z dwiema reklamówkami w jednej ręce i z małą rączką sześcioletniego szkraba w drugiej opuściłam dom, który miał być moją ostoją na resztę życia. Wyszło inaczej. Ta reszta życia nie zawsze była anielsko – owocowa, ale warto było, by znaleźć się w tej magicznej chwili.
A wieczorem ukochany Dotyk miłości z ukochanym Val’em Kilmer’em i kieliszek odkrytej podczas wczorajszych porządków w barku butelki kokosowego canari.

niedziela, 12 lipca 2009

Znajomi

Zakładając bloga na interii otrzymuje się w pakiecie "znajomych." Bloga można zahasłować, ale na "znajomych" tkwi się w pełnej krasie i żadna interwencja tego nie zmieni. Próbowałam.
"Znajomi" tylko z nazwy służą do zawierania znajomości ot takiej zwykłej, przyjacielskiej, do pogadania. Jak to znajomi. Pisałam bloga na tym portalu przez trzy lata i pomijając kobiety, które stały mi się bliskie poprzez czytanie i komentowanie moich wpisów, żadna spoza blogowej rodziny do mnie nie napisała. Natomiast mężczyźni owszem. Trudno było by mi zliczyć, ilu przewinęło się przez mój profil, ale bywały dni po kilka listów. I może jestem przewrażliwiona, ale wszystkie miały to samo podłoże. A ja dziękuję. Ja chciałam po prostu pisać.
Na kilka listów odpisałam, na te sympatyczne i nienapastliwe, grzecznie dziękując za ten typ znajomości. Tak wypadało. Ci, którzy nie otrzymali odpowiedzi, nie przejmowali się tym, bo - jestem przekonana - swój tekst skopiowali i wysłali do innych duszyczek, które być może zareagowały na ich słowa. Dwa razy udało mi się otrzymać ten sam list w odstępie kilkumiesięcznym. Nawet nie próbuję zrozumieć, co kieruje takimi mężczyznami.

Dziś, po długim czasie, zajrzałam na tamten profil. Skasowałam 37 listów niewiele się od siebie różniących. Byłam niekulturalna: nie odpisałam. Pewnie nikt się nie zasmuci. A poniżej jeden z tych listów, które powodują uśmiech. Czy ktoś chce odpisać?

"Ozdobo Przyrody!

Stwórca był dla Ciebie łaskawy, łącząc w niezwykle udatny sposób molekuły Twojego Ciała... Ja jednak pragnę czegoś więcej ponad apoteozę Twej Ziemskiej Powłoki!!!

Czy byłabyś skłonna nawiązać ze mną dialog na płaszczyźnie emocji i intelektu?

Twój Smakosz Robert:)"

piątek, 10 lipca 2009

Małżeństwo

Jak to jest z tym małżeństwem? Święty sakrament, prawda?
To ja poproszę o wyjaśnienie, wytłumaczenie - bo nie rozumiem, bo może ja nierozgarnięta jakaś, może nierozumna, a już na pewno zła - co ze świętością ma związek dwojga ludzi, z których jedno jest oprawcą a drugie ofiarą? Jak zwie się ów sakrament? Bo dla mnie on ani święty, ani świecki.
Co ma zrobić ofiara, która dla tej drugiej połowy sakramentu jest nikim w najlepszym wypadku, bo zazwyczaj oscyluje daleko poniżej zera? Gdzie ma pójść, gdy mały skarb plącze jej się rozkosznie pod nogami i szuka miłości? Co ma zrobić, gdy najbliżsi wcale nie są najbliżsi? Oni nawet nie grają, że są. Kiedyś można to było wyczytać z dowodu osobistego, a teraz państwo i tego ich pozbawiło. Ukrywają się, oczy odwracają, a gdy usłyszą pytanie: "Co mam zrobić?", odpowiadają: "Wytrzymaj". Zwykłe "wytrzymaj" bez zapewnienia, że będzie dobrze, bo sami w to nie wierzą, ale tak trzeba, tak wypada. A potem wracają do swoich spraw, a ty - człowieku minus nieskończoność - radź sobie sam.
Dużo dziś we mnie złości, ale jestem z Tobą, Kochana. I jeśli tylko uwierzysz, że Twoje odbicie jest wysoko ponad zerem, zobaczysz, że nie tylko ja tam na Ciebie czekam.

niedziela, 14 czerwca 2009

Niech żyje wolność!

Właśnie wchodzę w nową fazę życia i życzenia wszystkiego NAJ na nowej drodze są mile widziane.
Nie, nie zmieniam miejsca zamieszkania, pracy, stanu cywilnego, nie przyjdzie na świat nieślubne dziecię ani nie wykryto u mnie żadnej choroby.

Ja po prostu mogę wreszcie nie myśleć o szkole!!! Jestem taka szczęśliwa, że Leppera bym ucałowała!

Ostatnie tygodnie były nie z tej ziemi. Siedem zagrożeń, wydeptane ścieżki do szkoły, miliony rozmów, dwie nieprzejednane nauczycielki – jedna z teorią, że trzeba dzieci kilka zostawić na następny rok, bo jest niż demograficzny, druga strasząca Syna, że jak nie nauczy się wyżyn polskich, to ona poda mnie do sądu. Nie wiem, ile się siedzi za nieznajomość Wyżyny Lubelskiej, ale pewnie mniej niż za Wyżynę Krakowsko – Częstochowską. A może odwrotnie?

Grunt, że już więzienie mi nie grozi, dziecko nie będzie odpowiadało za niż demograficzny, a ja skończyłam wycieczki do lustra w poszukiwaniu siwych włosów.

Jestem wolna:)

I tylko na poprawienie nastroju w tej fazie koszmaru szkolnego obcięłam włosy i wtedy mi się podobały, a teraz – na wolności – już nie do końca. Prawda, że odrosną?...
Świat pachnie jaśminem.

czwartek, 11 czerwca 2009

Człowiek

Wczoraj poznałam Kogoś. Kogoś przez duże "K". Zdecydowanie!
To znajomość ewaluacyjna (nowe hasło do słownika polszczyzny). Znajomość zaczęła się od miłości Mamy do sztuki. Nauczycielka z wielkim sercem, miłośniczka poezji, opery, teatru czyli wszystkiego, co piękne. Często organizowała wycieczki do miejsc sztuką pachnących, tych miejsc zaczarowanych, tych, co to uśmiech i zauroczenie potrafią przyspawać do najbardziej przyziemnej duszy. Dzięki tym wycieczkom miałam święta więcej niż dwa razy w roku. Mama zwalniała mnie z lekcji, prasowała najlepszą sukienkę, wplatała w warkocze błyszczące wstążki w groszki, przed wyjściem poprawiała moje podkolanówki i wywoziła autokarem pełnym młodzieży w te miejsca magiczne.

Potem, gdy już przestałam zakładać podkolanówki i z mojej szuflady zniknęły wstążki, odkładałam pieniążki od Mamy, które wciskała mi w niedzielę wieczorem przed odjazdem do internatu i kupowałam za nie bilety do teatru, opery, filharmonii i do kina. I napatrzeć się nie mogłam tymi cielęcymi oczkami.

I chyba Los o tym wiedział, bo znalazłam pracę w pracowni plastycznej Teatru Muzycznego. Ukochana praca! To tak, jakbym codziennie z domu szła do domu. Pomiędzy malowaniem a szyciem, nawlekaniem a klejeniem, wycinaniem a formowaniem wymykałam się na drobne chwile, by popodglądać próby. Czy muszę pisać o moim szczęściu?!

A wczoraj poznałam Kogoś. Kogoś, kogo głos przez lata mnie magnetyzował. Kogoś, kto nie tylko ma talent, piękny głos, ale wielkie serce. Paulo Coelho w "Alchemiku" napisał, że w oczach tkwi siła duszy. Szkoda, że nie możecie spojrzeć w te oczy!
Wczoraj poznałam Kogoś przez wielkie "K". Kobietę. Krystynę.

Dziękuję Ci Krysiu:)

wtorek, 2 czerwca 2009

Sposób na wroga

Jeśli zdarzy się na Waszej drodze wróg - taki mały wredny lub taki na śmierć i życie - nie życzcie mu złamania nogi, bo noga się zrośnie, choćby dawała później o sobie znać podczas deszczu. Nie życzcie mu utraty dóbr osobistych, bo majątek może odzyskać przy odrobinie szczęścia. Nie życzcie mu problemów z woreczkiem żółciowym, bo przy dzisiejszym rozwoju nauki usunięcie go to mały zabieg i potem można żyć spokojnie. Nawet jeśli wyjdą mu włosy i wypadną zęby, da się to jakoś naprawić.
Życzcie mu dziecka z dysleksją. Problemy może nie zaczną sie od razu, ale z czasem złamią nawet człowieka z byczym karkiem i wyciosanym torsem. Przez długie lata będzie wracał do czasów swojej szkoły i uczył sie na nowo i na nowo, by potem wbić dziecku wiedzę do głowy. Będzie pisał za niego wypracowania i rozwiazywał zadania z cosinusami dla świętego spokoju. Będzie spoglądał krytycznym okiem o trzeciej nad ranem na właśnie skończony plakat o modzie barokowej na jutrzejszą plastykę. Będzie zaciskał kciuki aż zbieleją, gdy zbliżać się będzie godzina klasówki dziecka. Będzie chodził na wywiadówki ze ściśniętym żołądkiem, zasiadał w szkolnej ławce ze spuszczoną głową i cichym szeptem: "mnie tu nie ma, mnie tu nie ma". Noce przestaną przynosić ukojenie, bo sny staną się coraz bardziej wyraźne. Będzie śnił o Kotlinie Kłodzkiej, o Powstaniu Styczniowym, o tabelce z rozpisanymi angielskimi czasami, o uwieńczeniach kolumn gotyckich, o rachunku prawdopodobieństwa, a wszystko to w towarzystwie Newtona, Pitagorasa, Rembranta i Hitlera.
Ależ jestem zmęczona...

poniedziałek, 30 marca 2009

Druid

Uwielbiam wieczory, kocham noce. Według definicji jestem sową. Taką rasową.
Magię widzę w zmroku. Moje wieczory zaczynają się od szafiru nieba. Kiedyś marzyłam o obcisłej sukni z rozporkiem do granic możliwości w tym kolorze. Kończą się długo potem, gdy postanawiam posłuchać rozsądku i zgasić lampkę. Te godziny pomiędzy odczuwam jako dar.
Zapada coraz głębsza cisza, w kolejnych oknach gasną światła, a ja nabieram przekonania, że świat należy do mnie.
Zasypiam z kartką i ołówkiem przy łóżku. Czasem leżą do rana bezużyteczne, ale gdy przychodzą, przypływają czy przylatują myśli, potrzebuję ich jak powietrza. Lubię poranne zaskoczenia, gdy okazuje się, że sen o napisaniu kilku słów nie był snem. Czasem ścieląc łóżko podnoszę moje akcesoria z podłogi z przeświadczeniem, że są w takim stanie, w jakim je wieczorem położyłam, a tu ukazują się słowa.
Tak było też jakieś pięć lat temu. Budzik uświadomił mi, że czas do pracy. Spowolnione ruchy zaspanej kobiety. Ścielę łóżko, podnoszę kartkę. I słowa. Usiadłam próbując przypomnieć sobie sen.
Byłam na plaży z grupą obcych ludzi. Była noc, siedzieliśmy w ciszy wokół ogniska i zdawaliśmy egzamin. Z czego-nie pytajcie. Nie wiem. Nagle podszedł druid. Oglądaliście "Harrego Pottera"-to był ten druid. Popatrzył na nas z tym swoim uśmiechem i powiedział: "Odpowiecie na wszystkie pytania to tak, jakbyście nie odpowiedzieli na żadne. Pytanie klucz brzmi: czym różni się wszedzie od gdziekolwiek?". I rozpłynął się.
Czym różni się wszędzie od gdziekolwiek?-takie słowa znalazłam na kartce. Minęło pięć lat, a ja nie zdałam jeszcze tego egzaminu. Poprawka za poprawką.
Szukam korepetytora!

sobota, 14 marca 2009

Wiosennie dzisiaj

Marzec od zawsze był moim ulubionym miesiącem. Za mną zimowe ciemności, dni są coraz dłuższe, jaśniejsze ranki. Przede mną zapowiedź wiosny, zieleni, słońca, ciepła, otwartych drzwi na taras. A potem wizja lata i pięknej jesieni-wizja dalekiej lecz bliskiej przyszłości. W marcu wiosna jest tuż za rogiem, wygląda niepewnie i chowa się onieśmielona.
W marcu się chce! Chce się pięknie wyglądać, chce się zdrowo odżywiać, uprzątnąć mieszkanie i życie. To w marcu robię plany i postanowienia, bo w Sylwestra brak mi tej energii słonecznej, tych baterii dopiero teraz naładowanych i tego światła, w którym wszystko wygląda inaczej.
Wczoraj wieczorkiem dwaj panowie z salonu meblowego przywieźli mi szafę. Kładąc się spać zostawiłam niezły rozgardiasz. Nie chciałam przekładać wszystkiego ze starej szafy, więc trochę mi zajęło i jeszcze zajmie czasu zanim rozpracuję, gdzie co powinno się znaleźć. Torba do PCK rośnie, ta na śmietnik też, część ląduje na półkach do przerobienia. A więc do pracy!

wtorek, 10 marca 2009

Wisienka na torcie

Kawałek mojej pracy polega na uśmiechaniu się. Czasem to trudna praca i bywa, że mnie przerasta. Wtedy zastanawiam się, skąd we mnie tyle cierpliwości. Czytałam gdzieś kiedyś, że cierpliwość to składnik miłości macierzyńskiej. Myślę, że to prawda, chociaż nie kojarzy się najlepiej, bo słysząc: "bądź cierpliwy" czujemy się upominani, choćby nie wiem jakim tonem zostało wypowiedziane. Moja cierpliwość macierzyńska-i zapewne wielu innych matek-wzięła się nie wiadomo skąd. Przyszła i została. I to nie upominanie, to nie zagryzanie języka, to zwykła natura rzeczy.
Cierpliwość bez macierzyństwa bywa trudna. Przede wszystkim do pewnego pana z mojej pracy, który przez dwa lata nic nie robił biorąc pensję, co mnie oburzało, a niedawno obudziło się w nim coś na kształt ambicji i teraz dziwię się, jak mogła mnie jego bezczynność oburzać. Zdecydowanie wolałam go z daleka od biura.
Ale wczoraj utarłam mu nosa:) Przed zebraniem zarządu zażądał ode mnie królewskim tonem sporządzenia listy tych, którzy nie opłacili składek członkowskich za zeszły rok. Sporządziłam, a jakże, z dziką satysfakcją. Po dwóch godzinach stanął przed moim biurkiem z pytaniem nie znoszącym sprzeciwu, czy gotowe. A jakże, gotowe. Wziął listę w dłoń i połowa jego osoby czytała spis nazwisk, podczas gdy druga przemawiała, jak to ludzie są nieodpowiedzialni angażując się w coś, a potem nie dotrzymując obowiązków, jak to on im wyśle pisma, jak od nich zażąda, jaki to będzie konsekwentny itd. I nagle zdania zaczęły zwalniać, twarz blednąć, by za chwilę nabierać powoli acz stanowczo czerwieni, bo...
...bo jego nazwisko-jak najbardziej zasłużenie-wstawiłam na ostatnim miejscu listy. Taki deserek, co to kością w gardle staje. Taka wisienka na torcie, gdzie trzeba uważać na pestkę. Smacznego!
"Lecę, bo jestem umówiony"-usłyszałam tylko i tyle go widziałam.
Cierpliwość cierpliwością, ale ja chyba trochę złośliwa jestem...

piątek, 6 marca 2009

Ból głowy nie tylko do zatok

I znowu zatoki! Człowiek działa czasem z opóźnionym zapłonem. W tym wypadku zdecydowanie. Mówiła Mama: nos czapkę? Mówiła, a jakże. I mała córcia czapkę zakładała, a potem tuż za rogiem czapka lądowała w tornistrze. Bo obciach, bo brzydsza jakaś przez nią, bo już dorosła i wie, co robi.
Nie wiedziała. Teraz wie, ale teraz to już trochę za późno.
Nic to! Zbliża się weekend-wygrzeję. Dziś wzięłam sobie wolne. Zabrałam pracę do domu i spokojnie mogę zasiąść do niej po południu. Jak zwykle na te dwa dni mam planów co niemiara i pewnie mały procent zrealizuję, bo wciąż mam problem z przeliczeniem sił na zamiary.
W domu jeden wielki rozgardiasz od przedwczoraj, kiedy to przy sprzątaniu szafy najpierw spadła mi na głowę rurka na wieszaki, a zaraz potem półka oberwała drobne podtrzymywacze. Tak to jest, gdy zainwestuje się w chłam z Jyska. Pomieszkałam w tej szafie niespełna rok i dziś nadszedł czas poszukania czegoś konkretnego na miarę skromnej kieszeni, a właściwie skrzynki na czarną godzinę. Czuję w kościach, że czas ją opróżnić.
Za oknem pogoda jak z Hitchcock'a. W nocy wiatr przywiał granatową reklamówkę od sąsiadów i teraz obija się o barierki. Wypiję gorącą mocną herbatę i w drogę.