czwartek, 29 kwietnia 2010

Weekend u Babci

Kilka dni spędziłam z Mamą w domu Babci. Doprowadzałyśmy go do porządku, bo zdrowie już nie to. A z drugiej strony życzyłabym sobie takiego zdrowia w Jej wieku.
Było miło, rodzinnie. Nie do końca słodko, ale nie z powodu ogromu pracy. Pracy się nie boję. Po pierwsze Babcia nie grzeje w domu, a ja jestem piecuch. No i jest kwiecień. Koszulka pod piżamą, grube różowe skarpety naciągnięte na spodnie, co by się skrawek skóry nie wypsnął przez sen, kołdra po egipsku czyli na mumię i tylko nos na zewnątrz do przeżycia. I właśnie ten nos! Arktycznie zmrożony. Trzy noce właściwie nie przespane.
Druga sprawa to pies. Nowy. Nie wiedzieć czemu nazywany Nusią, choć zdecydowanie jest Nusiem. Jego życie polega na kilku nieskomplikowanych czynnościach. 
Pierwsza to lizanie. Nie sposób Niusię pogłaskać, bo Niusia bez przerwy liże. 
Druga to niezwykle wysokie wyskoki. Niusia zjawia się zazwyczaj z zaskoczenia (bo Zaskoczenie to jej drugie imię) i skacze na wysokość twarzy. A że pierwszą pasją jest lizanie, więc skok kończy się liźnięciem w policzek i nagłym zniknięciem. 
Trzecia pasja Niusi to wicie się po podłodze. Szczerze mówiąc dopiero po dwóch dniach zobaczyłam, że Niusia ma uszy. I to jakie wielkie! Z cudnie zwisającymi loczkami. Na co dzień Niusia uszu nie posiada, bo widocznie przeszkadzają w wiciu się, ale to już pewnie kwestia zasad fizyki, w które nie zamierzam się wgłębiać. 
Niusia też się podkłada. Robi to tak jak przy skakaniu, czyli z zaskoczenia. Zjawia się znikąd i nagle leży przed tobą na plecach ze słodko podkulonymi łapkami, cielęcymi oczkami, w których czai się prośba o pogłaskanie, do czego oczywiście dojść nie może, bo Niusi pasją jest lizanie. Nie wiem, jaki jest cel podkładania się, ale podejrzewam, że człowiek, bo przywiozłam do domu siniaka na ramieniu po zderzeniu z kantem ściany po sytuacji podłożenia.
Niusia ma jeszcze kilka innych cech przypisanych: je skórki z kaszanki, słoninę, sika na dywan w przedpokoju, jest gotowa zabić, jeśli ktoś jej próbuje odebrać skórzane wkładki do butów (nie wiem, czy tylko moje) oraz współżyje z szalikiem w kratkę.
Zdecydowanie wolę koty.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

...


Kilka dni i kawałków nocy spędziłam nad korektą tekstu. Dziś zniknęła już z mojego życia, a ja, mimo że padam, mam ochotę tańczyć:)
Dobrze, że to dziś, bo byłam o krok od linii obłędu. Próbowałam dzwonić z pilota, włożyłam ścierkę do lodówki, nauczyłam kota kilku brzydkich słów, a ostatniej nocy śniły mi się spacje. Nie takie spacje między literami - u mnie liter nie było. Same spacje. Czyli nic. A jednak spacje.
Idę odreagować w wannie z książką.
Wszystkim życzę dobrej nocki i miłych snów. O czymś.

sobota, 17 kwietnia 2010

Jestem!


Od kilku dni korci mnie, by coś tu skrobnąć i wciąż brakuje mi czasu. Durne wytłumaczenie. Ale czasem tak jest z tym czasem. A czasem i z chęciami, nawet tymi dobrymi.
Najpierw święta w dwóch wymiarach. W jednym tym cudownym z rozmowami nocą z Mamą. Ze spacerami po miejscach dzieciństwa. Z żabami wędrującymi do stawu samotnie i od stawu w stronę lasu z towarzyszem na plecach. Z krokusami i winoroślą oplatającą platan. Z wąwozami łysymi jeszcze brakiem liści, ale z zawilcowym dywanem. Drugi wymiar to emocje zdecydowanie przeciwne mojej potrzebie wyciszenia, czyli spotkanie z ex, który świat postrzega jak jedno wielkie rozczarowanie o zmiennym natężeniu. Emocje podwojone empatią, bo nie potrafię nie być empatyczna od chwili narodzin Syna.
Pewnie trochę przedłużone spacery w zdradzieckiej - acz pięknej! - wiosennej aurze, ale raczej te emocje zakiełkowały tym, że oprócz torby świątecznych przysmaków przywiozłam do domu chorobę. Bo ryba psuje się od głowy. I tak zepsułam się na dni pięć do czasu, gdy zaczęły mnie poszturchiwać obowiązki i kot otrząśnięty z depresji. Wierzcie lub nie, ale Pędzel zapada w kocią depresję po każdym powrocie od moich Rodziców.
Jeszcze kilka dni spędzonych nad zaległą pracą przy komputerze i wrócę do mojego świata.
A za oknem zieleń się obudziła. Zauważyłam, więc powoli się naprawiam. Jest dobrze!