piątek, 29 października 2010

Wspomnienie

Gdy czytałam post Aty (uwielbiam tę Kobietę!) o operze, przypomniało mi się pewne zdarzenie.
Kilka dobrych lat temu pracowałam w Teatrze Muzycznym. Cudowne miejsce! Atmosfera do czystego chłonięcia, muzyka powodująca ciarki, aktorzy niezwykli, magiczni. Marzyłam o tym, by któregoś dnia odważyć się i stanąć w wejściu głównym ze śpiworem w ręku i już nigdy stamtąd nie wychodzić.
Co jeszcze było cudowne, każdy pracownik dostawał podwójną wejściówkę na prapremiery. Nie ważne, że ja wcześniej przeżywałam dużo pra pra wymykając się do łazienki, do której rzadko trafiałam. Cóż mogłam poradzić na to, że wszystkie drogi prowadziły na balkon dla widowni podczas prób? Ważny był ten dzień, który gromadził ludzi tak samo zakochanych w operach i operetkach jak ja, ludzi, którzy zakupili bilety często kilka miesięcy wcześniej i z uśmiechem niedoczekania zaznaczali w kalendarzach ten dzień, ludzi, którzy -  gdyby mogli - pojawiliby się w wejściu głównym ze śpiworami.
"Baron cygański" to była pierwsza operetka w moim życiu. Byłam wtedy świeżo upieczoną uczennicą liceum sztuk plastycznych. Pewnego dnia do mojego pokoju w internacie przybiegło dziewczę oznajmiając, że jest do mnie telefon. Dzwoniła Mama. Następnego dnia jechała ze swoją klasą do Teatru Muzycznego i miała dwa wolne bilety na "Barona cygańskiego". Ktoś zrezygnował i pewnie do tej pory żyje w nieświadomości, że dzięki jego nieobecności urodziła się miłość po grób. Miłość do opery.
Gdy wiele lat później - już w pracy - kończyliśmy dekorować scenę, tworzyć rekwizyty i poprawiać stroje do  "Barona cygańskiego", wspominając ten mój pierwszy raz, postanowiłam powołać do życia nową tradycję i na prapremierę zabrać Syna. Oporów nie było, bo dziecię w pacholęcym jeszcze wieku nie wiedziało, w czym rzecz.
Zasiedliśmy w swoich fotelach, zgasły światła, rozsunęła się kurtyna i przeniosłam się w świat walca wiedeńskiego. No i zupełnie zapomniałam o moim towarzyszu. Do momentu, gdy nachylił się w moją stronę i wyszeptał: "Wiesz Mamo, na suficie jest 172 halogeny". Spojrzałam w górę i oniemiałam. Halogeny były ułożone w ładne rządki, ale wiedząc, że Syn urodził się z nietalentem do tabliczki mnożenia, wniosek nasuwał się sam: liczył każdą z osobna. Biorąc pod uwagę kilka pomyłek i kilkakrotne liczenie od początku - jak nic zeszło mu cały akt.
Podczas pierwszej przerwy odciągnęłam go na boczek i wyjaśniłam, o czym był akt pierwszy oraz co będzie w drugim, a podczas drugiej przerwy co będzie w trzecim. Tak, by nie przeciążać matematycznego umysłu.
Gdy wychodziliśmy po kilku bisach arii finałowej, nadal stały mi wszystkie włoski na ciele, a Syn popadł w zadumę. "Podobało się?" - zapytałam nieśmiało. Odparł: "Teraz wiem jedno: jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to nie zawsze chodzi o pieniądze. Czasem o miłość".
Sukces! Dotarło:)
Teraz z biegiem czasu myślę, że wprowadzenie w świat sztuki, mimo obaw, było łatwe. A teraz?
Co ma zrobić matka, której nastoletni Syn wraca z weekendu z kolczykiem w brwi, a na pytanie: "co robisz?" (kiedyś odpowiedziałby: bawię się, rysuję lub oglądam bajkę) odpowiada: "Szukam fajnych tatuaży"?

poniedziałek, 4 października 2010

Właściwie o niczym

Cudownie mieć Mamę, która robi pierogi. Nie takie zwykłe lecz Najlepsze Pierogi Świata. A przywiezienie pierogów po weekendzie połączone z poniedziałkową niechęcią do pichcenia to zestaw doskonały.
Wszystkie pierogi do domu nie dotarły. Mama jest skrupulatna i dokładną ilość pierogów wychodzących poznałam przez telefon. Pierogi przychodzące zostały pomniejszone o sztuk siedem. Śledztwo dowiodło, że na drodze powrotno-poweekendowej Syna stanęło dwóch kolegów, dwa bezdomne koty i on sam. Nie dochodziłam kto ile, bo to miłe było. A na obiad dziś wystarczyło.

Pierogi to też trochę jak nagroda. Medal niemal, bo mi się należy. Byłam dziś bardzo odważna! Spryskałam się spay'em na komary i poszłam po ocieplinę do piwnicy z pchłami. Ociepliny potrzebowałam jak powietrza, bo dotarłam do tej części zamówień, że bez niej ani rusz. Tylko teraz nie wiem, czy pchły w końcu padły po tych wszystkich truciznach wykładanych przez spółdzielnię, czy są tam nadal, tylko trafiłam na najedzone. Czy były tak głupie, że nabrały się na spray na komary? A może pchły odskakują na zimę?
W każdym bądź razie mam czym nadziewać moje króliczki.

Pędzel znów podziębiony. Swoją drogą, jak można się przeziębić spędzając całe dnie na ciepłym kaloryferze? A może to te spacery do miseczki z jedzeniem? Pędzel śpi sobie teraz twardo i chrapie jak prawdziwy mężczyzna. Ja jestem zmęczona, więc pewnie nie zostanę mu dłużna. Żadna pchła, jeśli się tu dostała, tej dźwiękowej kawalkady nie przeżyje. No, chyba że głucha.