środa, 31 marca 2010

Pali się


Wracam sobie wczoraj wieczorem z kiermaszu. W jednej łapce zielona torba z aniołami, w drugiej wiklinowy koszyk z królikami i barankami. Idę sobie kroczek za kroczkiem, motylek przeleci, ptaszki się przekrzykują, pączuszki forsycji wysuwają noski. Idę sobie i wiosną się zachwycam.
I nagle w moim kierunku biegnie trzech szkrabów.
- Plose pani, plose pani, pali się!
- Gdzie się pali?
- Na boisku się pali!
- Takie dwie dziewcyny podpaliły - krzyczy drugi.
Spoglądam w lewo na nasze boisko szkolne i rzeczywiście: na środku płoną dwa niewielkie patyczki.
- Po stras pozarną tseba zadzwonić - chłopcy są bardzo podekscytowani.
- Nie trzeba, zaraz samo zgaśnie.
- Nie zgaśnie. Tseba zgasić.
- Po stras zadzwonić.
- Nie można po straż dzwonić, bo to tylko małe patyki i zaraz zgasną, a straż może być potrzebna przy dużym pożarze - próbuję im wytłumaczyć.
- To co robimy?
- Moze kamieniami w to zucać - podsunął trzeci.
- Kamienie to nie jest dobry pomysł - mówię. - Tylko porozrzucacie ogień i wtedy dopiero może być nieszczęście. Można tylko czymś zalać.
- To ja zaleję - krzyknął jeden chłopczyk.
- Ja ci pomogę - drugi.
- I ja tes - trzeci.
W okamgnieniu przeskoczyli przez prawie dwumetrowy płot okalający boisko wraz ze szkołą, rozsunęli rozporki i zalali:)
Strażacy z nich mierni jeśli patrzeć na efekty, ale takich ochotników poszukuje OSP.

wtorek, 30 marca 2010

Prolog do wyciszenia

Do pełni szczęścia brakuje mi ogrzanego słońcem hamaka na balkonie. 
Nie powiem, żeby wiklinowy fotel bujany na niewielkim tarasie w domku przysiadłym w lesie rozśpiewanym ptasim świergotem na spółkę z ogrodem pachnącym mieszanką jaśminu i rozmarynu przelał by czarę. Ani talerzyk w angielskie róże przykryte przez cantuccini czekające na zanurzenie w kieliszku półwytrawnego czerwonego wina. Ani najnowsza powieść Janathana Carolla, która wreszcie doczeka się uchylenia okładki. Ani dochodzący z domu zapach smażonych warzyw mieszanych na patelni nie przeze mnie.
Powiedzmy, że pół królestwa za ogrzany słońcem hamak na balkonie.
Tymczasem leżę w łóżku, zajadam migdały i napawam się myślą o tym, że za chwilę wyciszę telefon, a jutro obudzę się, kiedy się obudzę.
Zamówienia, przygotowania do dwudniowego kiermaszu i sam kiermasz. Wszystko to cudowne minuta po minucie. Ale dziś obudziłam się jako ten przekłuty balonik. Dziś zabrakło czasu na odpoczynek: zaległości biurowe, zaległe maile, pakowanie przesyłek, bieg na czas na pocztę, pranie, wołające wody kwiaty, na kolanach laptop na spółkę ze stęsknionym kotem. 
Ale jutro...
Jutro wyspanie.
A wieczorem jeszcze jeden kiermasz.

poniedziałek, 15 marca 2010

Sny szczęsliwe


Nasze sny są odzwierciedleniem rzeczywistości, naszych marzeń, trzeci typ nas szokuje.
Gdy pracowałam w supermarkecie, śniły mi się szklane butelki z pastą do nagrobków, na których nie mogłam znaleźć ceny. Gdy w firmie dekoracyjnej-kleiłam pęknięte balony taśmą izolacyjną. Gdy w ubezpieczeniach-klienci, do których dzwoniłam, siadali nagle przy moim biurku i stroili dziwne miny skłaniając mnie tym do odłożenia słuchawki.
Od dłuższego czasu we śnie lepię, maluję, szyję, odkrywam, że ktoś szyje to, co ja lub widzę mojego uśmiechniętego kota (nota bene Pędzla) z pędzlem w łapach. Jakim więc zaskoczeniem był dla mnie dzisiejszy sen! Ocean, horyzont jak okiem sięgnąć nie niepokojony żadnym statkiem czy żaglówką. I plaża. Piach bez jednego kamyczka i bez żadnego człowieka. Tylko ja, ocean, piach i słońce. Szłam sobie po kostki w wodzie uśmiechnięta, szczęśliwa, sen się ciągnął rozkosznie, a ja marzyłam, by tak iść i iść.
I wtedy go zobaczyłam.
Teraz przeniesiemy się prawie siedem lat wstecz, gdy jeszcze Pędzla nie było na świecie. Pędzel nie ma nic wspólnego z tą historią, ale jest moim odnośnikiem, bo pojawił się dokładnie rok po moich włoskich wakacjach. Bo właśnie do tych wakacji na chwilę wrócę. Nie będę opisywać tych dwóch miesięcy, bo to materiał na grubą książkę, a na mnie czeka maszyna do szycia i nagie króliki. Zahaczę tylko o jeden incydent.
Po wielu perypetiach z poszukiwaniem pracy trafiłam w końcu do seniory Luigii. Właściwie senioriny, bo męża owa dama nie posiadała, co po jednym dniu przestało mnie w najmniejszym stopniu dziwić. Seniora miała coś pod siedemdziesiątkę, była zrzędliwą stara panną, byłą nauczycielką z setką chorób i drugą setką natręctw. A może z dwiema setkami?
Jednym z nich był fakt, że przyjdą i zamordują. Zanim zapadał zmrok trzeba było zamknąć okna. Najpierw okiennice. Każda na trzy zasuwy. Okna jedynie na dwie. Co wieczór ten sam rytuał: do każdego pomieszczenia seniora wchodziła pierwsza, ja dreptałam za nią. Stawała przy oknie-zawsze z lewej strony-i wkraczałam ja. Okiennice trzy spusty, okna dwa spusty. Następne pomieszczenie. Kiedy już wszystko zostało zamknięte, następował czas upewnień. Powracałyśmy do pierwszego pomieszczenia, otwierałyśmy okno (my, czyli ja), sprawdzałyśmy trzy spusty, zamykałyśmy okno i przechodziłyśmy do kolejnego pomieszczenia.
Wspomniałam, że to było drugie piętro kamienicy, gdzie na każdym poziomie podłogę od sufitu dzieliły lata świetlne? No, ale skoro przyjdą i zamordują, ostrożność była na pierwszy miejscu.
Pewnego wieczoru seniora Lugia wezwała mnie jak zwykle mosiężnym dzwoneczkiem. Grzecznie podreptałam do salonu. Seniora siedziała na starym fotelu, a w dłoniach dzierżyła niezwykłej urody naczynie, białe, ozdobione błękitnymi kwiatuszkami. 
Muszę tutaj dodać, że moja znajomość języka włoskiego w chwili wyjazdu była na poziomie kulinarnym. Wiecie: pizza, spaghetti, cannelloni i cafe. Znałam też buongiorno i amore-to drugie Mama wybiła mi z głowy i kazała wracać do Polski z końcem sierpnia. Języka uczyłam się wieczorami już na miejscu zaprzyjaźniając się z "Włoskim w dwa tygodnie" oraz zapamiętując usłyszane słowa i sprawdzając je potem w słowniku.
Wracając do salonu. Seniora uniosła naczynie w moją stronę i zaczęła mówić. Co? Pojęcia nie miałam. Ale umiałam już zachwycać się po włosku, więc się zachwycałam. Bo na prawdę było czym. Naczynie było białe bielą nieskazitelną, kwiatuszki miały kolor najbardziej pogodnego nieba, a porcelana, z której było zrobione (bardziej pasuje: stworzone) wyglądała tak cudownie krucho.
Pomiędzy zachwytami próbowałam wyłapać i zapamiętać choć kilka słów, by później sprawdzić je w słowniku. Seniora mówiła dużo i z przejęciem, więc byłam przekonana, że oto przekazuje mi historię cudu, które miałam szczęście dzierżyć w dłoniach. Wychwyciłam vazo da notte i orina i już widziałam dynastię Orina zasiadającą wieczorem do wspólnego stołu, by spożyć pożywną zupę nalewaną z tej pięknej wazy.
Czar prysł, gdy znalazłam się w pokoju odprawiona ruchem dłoni seniory. Odstawiłam naczynie i otworzyłam słownik.
Vazo da notte to nocnik.
A orina to mocz.
Kiedy poukładałam sobie w głowie resztę i posprawdzałam w słowniku, wszystko stało się jasne: po zmroku sikamy do nocnika, kroki rozchodzące się po domu w drodze do łazienki zwabią morderców, a oni przyjdą i zamordują.
I to właśnie ta oto waza dynastii Orina stała dziś na mojej plaży.
Co na to Freud?

poniedziałek, 8 marca 2010

Być kobietą, być kobietą


Pewnie komuś podpadnę, ale tak sobie pomyślałam, że skoro dziś moje święto, to wszystko mi wolno. Choć nawiasem mówiąc dziś już z tej wolności skorzystałam i nie jestem pewna, czy dobrze na tym wyszłam. Bo poszłam - cholercia - do fryzjera. Zawsze tam chodzę, by lepiej się poczuć i lepiej wyglądać. Piszę to po to, by było jasne, że nie idę się oszpecić. Więc dlaczego zawsze jestem potem taka brzydka i skłonna do wycia? Masochizm nie do wyleczenia.
Ale wracając do początku. Gotuję się, gdy widzę te wszystkie manify i feministki! Walka o szacunek - tak, o równe traktowanie w pracy - tak, o śmierć poglądom o kobiecie służącej -  tak, o miejsca w polityce - proszę, jeśli któraś czuje taką potrzebę, ale cała reszta staję się już farsą. Wsłuchiwałam się dziś próbując wyciągnąć z tych hałaśliwych transparentów, czego my - kobiety - jeszcze chcemy. Nie znalazłam nic nowego. Idą i krzyczą to samo od lat. Nie zauważyły, że część już przewalczone, a skoro część druga nie, to może czas na inny sposób? A może warto spróbować na własnym podwórku?
Czego my - kobiety - jeszcze chcemy? Móc bezkarnie rozrzucać skarpetki po domu? Przy odgłosach meczu hodować piwny brzuszek? Być wygnane z naszego kuchennego królestwa? Przestać depilować nogi? A może sikać na stojąco?
Najsmutniejsze jest to, że po manifie część wróci do domu, siądzie w kącie i napisze pozew o rozwód rujnując kilka żyć, a druga część pokornie pozbiera rozrzucone po podłodze skarpetki stąpając na paluszkach, bo mecz trwa w najlepsze.

Ja w każdym bądź razie życzę dziś wszystkim kobietom radości z drobiazgów, umiejętności śmiania się z siebie (bezcenne!), dobra, piękna, odrobiny magii, szczęścia i mądrości. I mężczyzny, który wyniesie postawione w przedpokoju śmieci zamiast odsunąć je nogą, który będzie nas nosić na rękach, który będzie czytał w naszych myślach, uprzedzał nasze życzenia, wymieniał żarówki tuż przed przepaleniem. I żeby robił to z radością i bez cienia myśli, by zorganizować może jakąś manifę.

niedziela, 7 marca 2010

Włam


Poszukiwania garażu do wynajmu w pobliżu naszego mieszkania trwały kilka miesięcy. Poczta pantoflowa uruchomiona, stada ogłoszeń prasowych przejrzanych i nic. I wreszcie w piątek perełka. 
Umówiłam się z kobietą na sobotę. Kobieta zamiejscowa, garaż po dziadku.
-Czyli przed gimnazjum?
-Nie wiem. Kiedyś tam była podstawówka. To ta szkoła?
-Nie wiem. Od kiedy tu mieszkam jest gimnazjum.
-A jest jakaś podstawówka?
-Jest, ale gdzie indziej.
-To co robimy?
-A wie pani, gdzie jest komisariat?
-Wiem.
-To może tam, bo on jest jeden.
I tym sposobem o 11:30 stanęłam przed komisariatem. Minęło 5 minut, kobieta się nie pojawiała. Mam czas-pomyślałam. Dam jej studencki kwadransik. I tak stoję sobie i stoję, podjeżdża radiowóz, wysiadło dwóch mundurowych, popatrzyli na zagubioną kobietkę i weszli na komisariat. Minęło kolejne 5 minut, z komisariatu wychodzi policjant.
-Mogę w czymś pomóc?
-Ach, nie. Dziękuję. Umówiłam się tutaj.
Incydent mający pewne znaczenie trzy godziny później.
Jak się okazało, kobieta spóźniła się, bo nie mogła kłódki otworzyć. Poszłyśmy tam razem.
-Mówiła pani, że drzwi nie najlepsze, ale wcale nie są takie najgorsze-powiedziałam.
-Ale i nie najlepsze. Chyba kłódka zardzewiała. Wie pani, dawno tu nie byłam. A druga kłódka ukradziona.
Próbowałyśmy na różne sposoby otworzyć te kłódkę. Wsuwając klucz do oporu, delikatnie wysuwając, i używać sił herkulesowych też próbowałyśmy. Spryskałyśmy odmrażaczem, potem olejem i nic.
Koniec końców zmordowane umówiłyśmy się na poniedziałek. Pani postanowiła zabrać męża do pomocy. Poszłam do domu.
Po dwóch godzinach zadzwonił telefon.
-Pani Moniko, wie pani co? Nie ukradli tej drugiej kłódki.
-Znalazła się?
-Nie, wcale się nie zgubiła.
-Ale przecież ja widziałam, że nie było tam drugiej kłódki.
-Tam nie było. Bo to nie był ten garaż.
Co robi przykładny obywatel przed włamem? Kręci się przed komisariatem, aż sprowokuje zainteresowanie władz.  
Uśpić czujność.

środa, 3 marca 2010

Z góry przepraszam za słownictwo...

Sąsiad ów mieszka klatkę obok. Jest z tych niemało spożywających lub jak kto woli: nie wylewających za kołnierz. Wiatr nie wiatr, nim zawsze miota.
Jak się poznaliśmy? Szłam sobie po zakupy, gdy zobaczyłam zbliżającego się listonosza. Spodziewałam się listu poleconego, więc postanowiłam poczekać i oszczędzić sobie spaceru na ślimaczą pocztę z awizo. Szybko okazało się, że dobrze uczyniłam, bo list był. Gawędząc sobie z listonoszem zauważyłam tegoż sąsiada, który chwianie swe niwelował barierką stojącą przy schodach. Patrzył na nas dziwnym wzrokiem.
Po rozstaniu z listonoszem ruszyłam dalej, a droga ma prowadziła obok sąsiada z barierką w dłoniach. Przechodząc obok usłyszałam:
-Wkurwia mnie ten listonosz.
-Dlaczego? - zapytałam.
-A bo wie, że w domu jestem, a awiza w skrzynce zostawia.
Broniłam mojego ulubionego listonosza, jak tylko potrafiłam, ale sąsiad na przekonanego nie wyglądał. Nic to.
Jakiś czas później znów sobie idę, a idąc piszę smsa i nagle słyszę:
-Wkurwiają mnie te psy. Srają gdzie popadnie.
Sąsiad rzecz jasna.
Dziś w pewnym momencie dnia zrobiło mi troszeczkę smutno. Taki tam smsik. Nic wartego opisania, ale smuteczek maleńki przyszedł. Szłam właśnie po zaopatrzenie lodówki i zobaczyłam go. Sąsiada. Pomyślałam sobie, że człowiek jestem, smutny człowiek, a co człowiekowi poprawia samopoczucie? Gorsze samopoczucie innych.
Gdy zrównałam się z sąsiadem, zapytałam:
-Czy coś dziś pana wkurwia?
-A wkurwia, wkurwia - usłyszałam. - Ulotkownicy mnie wkurwiają! Zostaw człowieku kupkę, to se wezmę. Kiedy wezmę? Jak mi się zechce. Kiedy mi się zechce? A gówno cię to obchodzi!
I poszedł. 
Na poprawę samopoczucia każdy sposób dobry.