sobota, 31 grudnia 2011

Z Nowym Rokiem

Posprzątane na błysk. No, niemal:)
W każdym bądź razie pani domu w osobie JA zadowolona, a to najważniejsze.

Nie zdążyłam złożyć Wam życzeń świątecznych. Za wszystkie życzenia dla mnie serdecznie dziękuję. Jesteście Niezastąpieni! 

Nadrabiając, chcę życzyć Wam, abyście każdego dnia Nowego Roku budzili się szczęśliwi lub chociaż wstawali prawą nogą. 
Abyście codziennie mieli mnóstwo powodów do uśmiechu i by nic Was nie powstrzymywało przed obdarowywaniem nim każdej napotkanej osoby i by te uśmiechy zostały odwzajemnione. 
Abyście codziennie mieli czas i ochotę obdarowywać sobą najbliższych. 
Abyście nie omijali lustra, bo mieszka w nim niezwykła osoba, która też potrzebuje Waszej uwagi, Waszego czasu i Waszej miłości. 
Abyście każdego dnia dostrzegali magię, jaką niesie życie.

I jeszcze jedno życzenie z muzycznym tłem z jednego z moich ulubionych filmów "Wytańczyć marzenia". Życzę Wam, by wszystkie Wasze marzenia spełniły się w nadchodzącym roku, choćby trzeba je było przypłacić zmęczonymi od tańca nogami:)

środa, 28 grudnia 2011

Poświątecznie

Siedzę na kanapie z nogami do góry, zaplatam warkocz i rozplatam. Francuski. Nieskomplikowane to zajęcie, bo decydując się na kolejne życiowe zmiany zaczęłam od fryzjera.
Rzadkie to u mnie uczucie, gdy nie tylko nie wiem, za co się zabrać, ale - uwaga spowiedź! - nie chce mi się. Za nic brać mi się nie chce.
Znam natężenie okresu przedświątecznego od kilku lat, ale tegoroczne przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Święta były zbyt krótkie i zbyt intensywne na regenerację. Czy byliście kiedykolwiek na tyle zmęczeni, by zaplatać i rozplatać warkocze? Francuskie. Początek obłędu, czy normalny stan organizmu? Nie musicie być nadmiernie szczerzy:)
Siedzę więc sobie, zaplatam i rozplatam krótkobieżne warkocze. I myślę sobie. Nic szczególnego. Czy otworzyć okładkę, przerzucić pierwsze strony i zagłębić się w smaczną książkę od wszystko o mnie wiedzącego Mikołaja? Czy może załadować nabój do nowego pióra, wygrzebać zakurzony dziennik i zapełnić kilka pustych stron? Czytać, czy pisać? Odsuwam natrętne myśli o szorowaniu glazury w łazience, piekarnika, zapomnianych z premedytacją kurzach ponad wysokością wzroku i niewątpliwych "kotach" za meblami.
Bo u mnie od kilku lat przedświąteczne porządki odbywają się śpiewająco po Świętach. Normalka. Nienormalne natomiast jest to, że nie zdążyłam nawet ubrać choinki. A choinkę rozbiera się po wizycie księdza. Jak mam ją rozebrać, skoro jej nie ubrałam? Ryzykować niesienie choinki z piwnicy po Nowym Roku pod czujnymi uwięzionymi w wizjerach oczami sąsiadów? Jeden telefon, a wyjadę stąd w kaftanie.
-Jak będziesz wiedziała, kiedy chodzi ksiądz, daj znać. Pożyczę Ci moją choinkę.
Czy przyjaciele nie są największym skarbem?!

Poklikałam trochę i wracam do warkoczy.
Albo nie! Okna umyję, bo wiosny spoza nich nie widać:)

niedziela, 20 listopada 2011

Powrót do przeszłości

A gdyby tak się spiąć w sobie i rozdwoić? Dwa razy szybciej zrobić to, co do zrobienia, a może nawet i więcej? A potem walnąć się na łóżko (lub dwa) i wyspać za dwoje?
Wydawało mi się, że mam wyobraźnię, a nie potrafię sobie wyobrazić życia naszych prababek. Posprzątane bez odkurzacza, ściereczek z mikrofibry i pronto w sprayu. Ugotowane na piecu, w którym by rozpalić trzeba sobie przynieść, a wcześniej nadziabać. Wszyscy nakarmieni i pozmywane bez nawilżającego balsamu do mycia naczyń, bez ciepłej wody - ba! bez bieżącej! - i że nie wspomnę o zmywarce. Poprane, czyli rzeka i tara, bez jak wyżej ciepłej i bieżącej wody, bez pralki i płynów zmiękczających. A potem spotkania z sąsiadkami ze śpiewami radosnymi przy darciu pierza lub haftowaniu, opowiadanie bajek, legend i przekazów dzieciom. I słodki sen do zapiania kura. Wszystko zrobione na czas i wyspanie. Niezwykłe!
Ja wiem, nie miały prądu, by po nocach wysiadywać. Nie miały komórek, by ktoś im głowę zawracał. Nie miały internetu, by na maile szybko odpowiadać, bo miłe, bo ważne, bo wiele od tego zależy, bo wypada. Nie miały aparatów i programów do obróbki zdjęć, które pochłaniają mnóstwo czasu ( i które nie są na tyle MEGA, by odwalać za nas robotę). Nie miały wielu przedmiotów.
Tymczasem ja próbuję dzwonić z pilota do telewizora i nie łączy, martwię się zepsutym żelazkiem zamiast podłączyć je do prądu, depiluję nogi w systemie matematycznym (25%, czyli prawa do kolana w poniedziałek, 25% ciąg dalszy we wtorek itd.), a po wyskubaniu lewej brwi dzwoni telefon i o prawej przypomina mi spojrzenie w lustro dnia następnego. Zmęczenie chyba.
A w całym tym szaleństwie najdziwniejsze jest to, że to uwielbiam! Marzy mi się czasem lampa naftowa, śpiewy przy haftowaniu bez eliminacji do Must by the music, których zdecydowanie bym nie przeszła, a raczej wylądowała na you tube jako wątpliwa perełka,  pranie na świeżym powietrzu, oczekiwanie na posłańca na białym koniu, który zawiezie mój napisany gęsim piórem list do kuzynostwa i "manie" gdzieś, czy mam zafuterkowane kończyny.
Kocham ten pęd, kocham te maile niezwykłe, te telefony przemiłe, ten mały dyskomfort kręgosłupa przy maszynie do szycia, bez której żyć już chyba nie potrafię, ten świat wirtualny, gdzie tyle niezwykłych ludzi się zadomowiło i mnie odnalazło. I że nie muszę sobie nadziabać, by sobie kończyny wydepilować:)
Troszkę niewyspana kobieta renesansu XXI wieku to ja!

czwartek, 20 października 2011

Jesień

Są trzy oznaki nadchodzącej jesieni:
1. O każdej porze dnia i nocy Pędzla można znaleźć na kaloryferze (coticus caloryferus).
2. Ciągnie mnie do dziergania na drutach, które zawsze kończą się pruciem. Chodzi o samą przyjemność.
3. I ciągnie mnie na spacery. Najlepiej, gdy pada.
Oj, coś mi się wydaje, że lato nie wróci.

Poszłam dziś na spacer. Z radością, bo padało. Poczta, biblioteka, zakupy. Na pocztę poszłam tą dalszą, bo tam miła Pani siedzi za okienkiem. Warte wszystkiego. W bibliotece jak zwykle ciepłe przyjęcie. Uwielbiam te moje Panie! Wiele razy się przeprowadzałam i za każdym razem zapisywałam się do najbliższych bibliotek, ale w żadnej mnie nie przytulano:) A tu jak z domu do domu.

Potem zakupy w niewielkim sklepiku. Przy półce z kocim jedzonkiem stały dwie panie: jedna w moim wieku, druga to starsza Pani (jak się potem dowiedziałam 89-letnia). Starsza Pani zapytała młodszą:
-Pani kot to kot, czy kotka?
-Kotka. Właśnie szukam jej kawalera, ale co zobaczę jakiegoś przystojniaka, okazuje się, że wykastrowany.
-Przyznaję się bez bicia, że ja też to zrobiłam - wtrąciłam się w uśmiechniętą rozmowę.
-No widzi pani - odpowiedziała ta młoda - wygląda na to, że czasy takie nastały, że nawet kocicom przyjdzie pozostać singielkami.
Odeszła z uśmiechem, a starsza Pani zapytała:
-Ile lat ma pani kotek?
Niewinny początek, a potem poznałam całą historię rodziny wielodzietnej. Wykształcenie, imigracje, choroby, narodziny, śmierci, rzucanie wnuczce przez okno drobnych pieniążków  na lody w woreczku, pierwsze kroki wnuczka na molo w Międzyzdrojach, własnoręcznie szyta suknia ślubna z 54 guziczkami, ciasto drożdżowe pieczone dla niepełnosprawnego sąsiada. I sto innych rzeczy. A wszystko to 50 minut pomiędzy kocim jedzonkiem a stoiskiem z serami.
Nie zapamiętam tego, że starsza Pani miała parkinsona. Zapamiętam te szczęśliwe oczy i najpiękniejszy uśmiech na świecie. Na koniec przytuliłyśmy się życząc sobie wszystkiego dobrego. Już wiem, że gdy znów przyjdę wymienić książki, będę się rozglądać za tą Wspaniałą Istotą.

Jesienne spacery w deszczu są niezwykłe. Do tej pory się uśmiecham.
Do tego w miejsce billboardu blisko mojego domu z napisem "Tusk=Palikot w rządzie" wisi billboard z suplementem błonnikowym i napisem "Ułatwia wypróżnienie". I tyle na temat wyborów:)
Miłych deszczowych dni wszystkim życzę***

sobota, 1 października 2011

Rozmyślania w stanie lenia

Próżnującym rękom diabeł daje zatrudnienie.
Bo i owszem, dziś sobie popróżnowałam. Skończyłam zamówienie tworzone pod słodką presją, zapakowałam pudło, oddałam we władanie Poczty Polskiej i nastąpiło rozprężenie niekontrolowane. Dzień o niczym.
Z tymi rękami, co to diabeł daje zatrudnienie, nie sprawdziło się dzisiaj, ale wiecie: jak nie ma (lub się nie chce) co robić, to myśli różne przychodzą do głowy. I dziś sobie pomyślałam: Co ze mnie za matka?
Dlaczego? 
Gdy nie widzę Pędzla dzień czy dwa, tęsknię. Dla niewtajemniczonych - Pędzel żyje pod postacią kota.
Syn wyjechał trzy tygodnie temu do pracy na drugi koniec Polski, a moja tęsknota jest mniejsza.
Co ze mną nie tak? - ta myśl przyszła zaraz po śniadaniu. Skoro  przyszła myśl, a dzień był bezrobotny, myśl trzeba było pociągnąć i porozmawiać ze sobą. Zbesztać się lub przetłumaczyć. Zaczęłam od besztania, potem przyszedł czas na analizę. Sama sobie psychologiem. By nie zwariować.

Syn przytulaśny do niedawna wszedł w okres "cześć mamuś", przytulanie jednostronne i ścieranie całusów z policzków. Trzeba było sobie darować i nie robić obciachu. Nie chcę się wymądrzać, ale każdy okres w życiu dziecka jest okresem przejściowym. W czary nie wierzę, ani w księcia całującego żabkę (czy też odwrotnie), który zamieni mnie w młode i zdecydowanie obce dziewczę, które młody człowiek z przyjemnością przytuli. Matka równa się cierpliwość, więc poczekam na dzień, gdy znów poczuje chęć bliskości.
Pędzel natomiast okresów nie miewa. On przytulaśny od trzeciego dnia przybycia pod skromny dach, kiedy to postanowił opuścić kryjówkę pod szafą i zaprzyjaźnić się z tą, co to posiłki w domu rozdaje. Powdzięczył się, popieścił, poczarował i tak mu zostało. Gdy wracam po całym dniu, po szybkich zakupach lub gdy się po prostu budzę, bo noc przecież długa. Za dużo myśleć nie można, bo podobno boli, więc nie zastanawiam się, czy to tęsknota za tą, co kocha, czy za tą, co tak zręcznie otwiera saszetki z kocią karmą.
A ja w końcu człowiek jestem i za przytulaniem tęsknię. 
Za rozmowami też. Ale Bell'owi - wieeelki człowiek - telefon w głowie zaświtał i rozmawiam z Synem codziennie. Moje potrzeby (ograniczone na okres nieprzytulaśny) są spełnione. I jeszcze coś! Tęsknotę zamieniłam na dumę! Bo jestem niezmiernie dumna, że pojechał tak daleko, że chciał, że chce i że sobie radzi. I tylko mam nadzieję, że jest z siebie tak samo dumny, jak ja z Niego.
W tym bezrobociu croissanty upiekłam. Po raz pierwszy porwałam się na swoje własne osobiste ciasto francuskie. I wyszły! Kiedy próbowałam jeszcze gorące, nie myślałam o Pędzlu. Myślałam o Synu, że pewnie wchłonąłby większą część popijając zimnym mlekiem. Gdyby tu był.
Chyba nie jestem taką złą matką.

środa, 14 września 2011

Pracujący anioł

Rachunek wyniósł dokładnie trzynaście złotych.
- Wierzy pani w pechowość trzynastki? - zapytała ekspedientka.
Byłam w małym osiedlowym sklepiku. Za ladą stała młoda dziewczyna, może nie porażającej urody, ale tak słonecznie uśmiechnięta, że kolorowa aura wokół niej była niemal namacalna. Żadnych burknięć, żadnego wciskania świeżego serka. Uwijała się jak fryga. Taka mała podskakująca rusałka.
- Nie wierzę. Raczej wywołuje uśmiech niż dreszcze, więc to chyba dobry znak - powiedziałam wyciągając pięćdziesiąt złotych.
- Ojej, a nie ma pani drobniej? Od rana same grube banknoty. Biegałam rozmieniać do kiosku już siedem razy, aż ta pani na mnie krzywo patrzy.
- Mam sporo drobnych, ale raczej nie uzbieramy trzynastu złotych - powiedziałam wysypując na tackę całą zawartość portfela.
Pani niestrudzenie układała w kupeczki zdecydowanie drobne drobniaki. Gdy się skończyły, rzekła:
- A to pech. Brakuje czterech groszy.
Mogłabym powiedzieć, że doniosę, ale to nie był mój sklepik - byłam na drugim końcu miasta. Powiedziałam więc:
- To ja pójdę rozmienić.
- O co to, to nie! - dziewczyna aż zadrżała. - Tu jest tylko ten kiosk w pobliżu, a pani już od rana rozdrażniona i jeszcze na panią fuknie. Nie mogę na to pozwolić.
Chwyciła banknot i wybiegła ze sklepu. Stałam tak samotnie wśród tych dobroci na półkach pełna nadziei, że ci poprzedni klienci sztuk siedem z grubymi banknotami również nie mieli skłonności do kradzieży. Nie chciałabym, by temu aniołowi ktoś podciął skrzydła po remanencie. Tak rzadko spotyka się anioły w takich miejscach!
Przybiegła po chwili uśmiechnięta całą sobą.
- Już mi raczej więcej nie rozmieni. Dobrze, że poszłam, bo zepsuła by pani cały dzień.
Szłam na przystanek jakoś tak lekko, uskrzydlona, pełna wiary w radosne anioły, ale też pełna wyrzutów sumienia. 
Bo przecież mogłam zrezygnować z jednej bułeczki i było by po sprawie. 
Bo mogłam ją jednak okłamać, że doniosę te cztery grosze. 
Bo to, jak  się czułam oznacza, że okradałam ją z dobrej energii. Choć miała jej tyle, że pewnie nawet nie zauważyła. 
Chyba nie robi się remanentu z energii?

wtorek, 9 sierpnia 2011

I po remoncie

Skąd się bierze leń? Znienacka. Albo z Nienacka - jest taka miejscowość?
Dopadł mnie właśnie. Poddałam się bez walki. To jak spełnienie marzenia cyborga o byciu człowiekiem:)
Panowie remontowcy już sobie poszli. Dzień po zniknięciu rusztowań postanowiłam uczcić długim snem - wreszcie! - ale o siódmej piętnaście w moje słodkie senne marzenie wdarł się dziwny dźwięk. Człowiek z kosiarką. Kolejna aspołeczna profesja. Wiele lat przede mną, jeszcze zdążę się wyspać.
Balkonik malutki się zrobił przez ocieplenie. Do tego złe źródło informacji miałam, bo nie jest fioletowy, a żółty. Choć może lepiej żółty niż siny, jak twierdził Marian ("Mariaaaan, podaj farbę!". "Jaką? Żółtą czy siną?"). Winorośl moją ukochaną musiałam przesadzić w mniejszą donicę, a właściwie dwie mniejsze, bo balkon niegabarytowy i żadna podłużna dostępna w sklepie by się nie zmieściła. Przesadziłam, ale nie jestem pewna, czy coś z tego będzie. Po dwóch miesiącach spędzonych w pokoju wyłysiała z rozpaczy. Czy zwykłe trzymanie kciuków wystarczy, czy jakaś mała magia by się przydała? Ratowaliście kiedyś winorośl?
Okna połowicznie doskrobane. Na razie w kuchni. Oj niechlujni ci nasi robotnicy! Była woda, woda z płynem, woda z octem, mleczko, proszek, szczotka, ściereczka na nożu i ja spływająca potem. Potem w sensie kropelki, nie że później, bo spływałam przez trzy godziny skrobania. Pani domu super turbo. Opłacało się, bo śniadanie w słońcu bezcenne! Jutro czas na pokój. Będzie się działo. 
No, chyba że co niektórzy nie wrócą do Nienacka:)

piątek, 22 lipca 2011

Optymistycznie

Odcięli mi dopływ powietrza, więc idzie ku lepszemu. 
Jakkolwiek to brzmi, ja-gdyby nie noga-skakałabym ze szczęścia. 
Kto odciął? Robotnicy.
Czym? Zaklejając okna folią.
Bo co? Bo zaczynają malowanie bloku.
A to oznacza, że niebawem się wyprowadzą z całym tym rusztowaniem, który tak Pędzla korci. Uratuję winorośl obumierającą od dwóch miesięcy w pokoju. Oczywiście jeśli zdołam zmieścić donicę na pomniejszonym o ponad 10 cm styropianu balkonie. Plus tynk plus (średnio ważna) warstwa farby. Ale na szczęście mniejsze donice nie są towarem deficytowym. No i będę miała fioletowy balkon! Mały wywiad wśród remontowców.
Tak szczerze, to chyba będzie mi tych remontowców brakowało. Do przekleństw o siódmej nad ranem przywykłam. Do tatuaży na łydkach, ramionach i w innych miejscach też. Nawet zaczęłam je traktować jak sztukę. I zdecydowanie będzie mi brakować "Besame mucho" plus "na na na" z braku zasobów hiszpańskiego słownictwa. I tych pieśni o mgle nad rzeką. I tych chabrów w pszenicy. I "Темная ночь только пули свистят по степи". Człowiek to jednak z tych przystosowawczych istot pochodzi.

Z nogą lepiej. Uczciłam dziś te wszystkie cudowności fryzjerem  i solarium. Fryzjerka Karolina, najcudowniejsza na świecie, sprawiła, że nie marudziłam po wyjściu. Ewenement. Solarium wyjątkowo gadające. Na wstępie powiadomiło mnie,  że opalanie zostało rozpoczęte, potem relaksowało radiem eska, a gdy zgasło, wyraziło nadzieję, że jestem z opalania zadowolona, i że niebawem zobaczymy się ponownie. Szok mały, by myślałam, że intymnie postępuję przez minut osiem, a tu łóżko chce mnie znów zobaczyć. Czy to już molestowanie?

Zmykam spać z nadzieją, że ten wiatr, który tymczasowo ustał, będzie sobie ustany do rana. Bo nie chciałabym jakichś dziwnych foliowych odgłosów w nocy słyszeć. Chociaż czego to człowiek-czyli ja-dla fioletowego balkonu nie zniesie?:)

środa, 13 lipca 2011

Ćwiczę bezruch

Jeden głupio naderwany mięsień, a tak skurczyły się możliwości. Ani normalnie chodzić, ani się schylić, ba! nawet normalnie siedzieć. 
Tymczasem kwiaty same się nie chcą obsłużyć. Rozpieściłam po całości. Odkurzacz udaje, że nie wie, jak się do gniazdka podłączyć, po co mu kółka i cała reszta. A tyle razy to ćwiczyliśmy.  Zioła przesadzają z tym przesadzaniem. Doniczki stoją obok już napełnione ziemią-wielka mi mecyja zrobić skok w bok. Ścierka gwiżdże na kurze-oj, słyszę cię maleńka! Pędzel też mógłby się nauczyć po sobie żwirek zamiatać, ale drzemka ważniejsza. A ja Ci śmietankę 18-tkę kupuję zamiast mleka. Niewdzięcznik!
Skazana na półleżenie z wyciągniętą nogą. Bezruch. Jeszcze kilka dni i będę doskonała w tym bezruchu. A potem wysmaruję się srebrną farbą, narzucę srebrną pelerynę i stanę z puszką na Krupówkach. Nigdy nie wiadomo, kiedy nowy fach się przyda. Biorąc pod uwagę, że zamarłam w zamówieniach, może będzie jak znalazł.
Na szczęście kończyn człowiek ma sztuk cztery, więc eksploatuję te sprawne. Nawet coś wychodzi. Głowę też eksploatuję, bo na czas bezruchu trzeba ją przereformować. Wreszcie mam czas, by ze sobą porozmawiać. 
Nie jest tak źle:)

sobota, 18 czerwca 2011

Wywołać wilka z lasu

Jest trochę dziwnej magii w życiu. Takiego zaklinania przyszłości. Powiedzmy takie wywieszanie prania w słoneczny dzień. Ile razy Wam się zdarzyło, że chwilę potem spadł niezapowiedziany deszcz? Mi się to zdarza odkąd pamiętam. Można się przyzwyczaić.

Od ponad miesiąca remontują nasz blok. Skończyli jedną stronę i przenieśli się na stronę balkonów. Rozłożyli rusztowania i zniknęli na prawie dwa tygodnie.
A mi zniesione z balkonu kwiaty i zioła zaczęły już marnieć w pokoiku. I winorośl tracić liście. Pomyślałam, że skoro ich nie ma, to wyniosę wszystko z powrotem na balkon, może coś się uratuję. Oczywiście kwiaty i zioła wyniosę, winorośl wytaszczę. I tak też wczoraj  zrobiłam.
Kolejna rzecz-pewnie się tu obnażę-ale kocham spać nago. Przez dwa tygodnie męczyłam się w nocy w koszulce, wiedząc, że nie znam dnia ani godziny, kiedy panowie pojawią się za oknem z bezpośrednim widokiem na moje łoże. Zaszalałam więc nie wyciągając koszulki z szafki i powracając do miłej naturalności.
I jeszcze soczewki. Mam minus pięć dioptrii, wyciągniętej łapki swojej nie widzę. Ratują mnie soczewki, a od kiedy pojawiły się na rynku te, których nie ściąga się na noc, delektuję się nimi. Wczoraj jednak spędziłam mnóstwo czasu przed komputerem, postanowiłam dać oczom odpocząć i ściągnęłam je na noc.
I postanowiłam się wyspać, bo późno poszłam spać. Nastawiłam budzik na dziewiątą, by nie przesadzić.

Godzina siódma rano. Ktoś puka w okno i krzyczy: "Balkony sprzątamy, bo zaraz zaczynamy!"
Pierwsza myśl: głupi sen. Świadomość powoli zaczęła nadchodzić. Coś majaczyło za oknem. W jednej sekundzie zerwałam się z łóżka, ale oprzytomniałam i okryłam się kołdrą.
Panowie powrócili. Teraz?! Kiedy ja kwiaty wytaszczyłam, kiedy ja naga i ślepa!? Już nie ważne, że się nie wyspałam, bo byłam przytomna, jakbym dwie doby przespała.
Nawet nie wiem, co ten pan zza okna widział, bo go nie widziałam:)
No i tak sobie myślę, że mieszkańcy bloku powinni być mi wdzięczni. Bo pewnie zima by nas zastała, a blok stałby owinięty rusztowaniami. A wystarczyło, że zlitowałam się nad kwiatami, pozwoliłam oczom odpocząć i rozebrałam się do rosołu.
Kto tak potrafi?

piątek, 27 maja 2011

Służba zdrowia

Pojechaliśmy z Synem na zdjęcie gipsu. W tym przypadku jednak "zdjęcie gipsu" brzmi nieprawdziwie, ponieważ zaczął pękać zanim pierwszy tydzień noszenia się skończył i rozpadł na pył niemal pod koniec terminu. Tak więc pojechaliśmy nie na zdjęcie gipsu lecz na wyciągnięcie gipsu z reklamówki. A właściwie tego, co z niego zostało.
Kolejka do rejestracji kilometrowa i ani drgnie. Powoli zaczynało do mnie docierać, co się dzieje, gdy wyszłam z kolejki i z ciekawość zaczęłam się do okienka zbliżać, albowiem z każdym krokiem natężenie zapachu frytek i pieczonego kurczaka rosło. Służba zdrowia też człowiek. Gdy zapachy zaczęły zanikać kryjąc się wraz z podstawami ich tworzenia w żołądkach ludzi w fartuchach, kolejka ruszyła. Nie z kopyta, ale coś drgnęło.
Po godzinie stanęłam w okienku. Od razu rzucił mi się w oczy wydruk komputerowy powieszony na szafce: tarcza strzelecka i napis "tu udeżać głową" (błąd zamierzony). Trochę empatii: służba zdrowia wkurza nas, mu wkurzamy służbę zdrowia. 
Pani w białym fartuchu spojrzała w kartę.
-Ma pani skierowanie?
-Skierowanie? - zapytałam.
-Na zdjęcie gipsu.
-Ale po co skierowanie na zdjęcie? Skoro założony, to musi być zdjęty - próbowałam być logiczna.
-Potrzebne skierowanie.
-Ale od kogo?
-Od lekarza rodzinnego.
-Proszę pani, przecież to nielogiczne.
-Logiczne, nielogiczne, takie są przepisy - usłyszałam.
-Przejechaliśmy 50 km.
Pani zmiękła. Nachyliła się do okienka i szepnęła:
-Niech pani zaczepi jakiegoś lekarza na korytarzu i ładnie poprosi, to może da skierowanie.
Szczerze mówiąc, nie za bardzo wiedziałam, czy to była dobra rada, czy szyderstwo, ale pomyślałam: co mi szkodzi. Poszłam wgłąb przychodni i zaczęłam obserwować lekarzy w poszukiwaniu jeśli nie uśmiechu, to chociaż życzliwego spojrzenia. Ni w ząb. Wszyscy wyglądali tak, jakby nie zdążyli jeszcze tam udeżyć głową.
Pomyślałam o izbie przyjęć. Jeśli wparuję tam z odpowiednią miną, powinni mnie uratować. Przy biurku siedział wysoki chudy stary lekarz z okularami na czubku nosa.
-O co chodzi? - zapytał z uprzejmym uśmiechem.
"Jest dobrze" - pomyślałam.
-Panie doktorze, przyjechałam z Synem na zdjęcie gipsu... - zaczęłam.
-I kazali pokazać skierowanie - dokończył pan doktor.
-No tak.
-Cholerne przepisy! - pan doktor zerwał się z krzesła i zaczął krzyczeć. - Cholerne absurdy. I, ku...wa, popier...one Ministerstwo Zdrowia!
To tylko skrawek tego, co usłyszałam. Pan doktor chodził cały w nerwach po izbie przyjąć i klął kwieciście. W pewnym momencie przystanął, uśmiechnął się pięknie i rzekł:
-Proszę sobie wygodnie usiąść i podać książeczkę ubezpieczeniową.
Chwilę potem wyszłam dzierżąc w dłoni skierowanie na wyjęcie gipsu z reklamówki.
Kolejka do rejestracji była mniejsza. Dostaliśmy 41-szy numerek. Poszliśmy przed gabinet nr 8 - właśnie wszedł pacjent numer 12. Cuuudownie! I tak sobie staliśmy i staliśmy. Wyczytałam wszystkie możliwe ogłoszenia, nazwiska lekarzy, godziny przyjęć, poznałam wszystkie możliwe choroby z plakatów i w końcu zabrakło literek w całej przychodni. Wyciągnęłam więc kartę przyjęcia Syna na izbę przyjęć i przeczytałam od deski do deski. A potem świeżo wypisane skierowanie. Gdy dotarłam do pieczątki lekarza, zamarłam.
Kto wydał skierowanie na zdjęcie gipsu? Ginekolog-położnik:)
Ukłony w kierunku Ministerstwa Zdrowia!

Chciałam Wam jeszcze pokazać dwa zdjęcia. Obydwa robione komórką, więc nie najlepszej jakości.
Pierwsze to kartka wisząca na drzwiach przychodni - zdjęcie robione od środka budynku. Kartka jest w koszulce, ale w koszulce jest coś jeszcze:) Proponuję kliknąć na zdjęcie, by je powiększyć.
 
 Drugie zdjęcie to informacja dla mających problem ze wzrokiem członków Związku Niewidomych.

wtorek, 17 maja 2011

(Nie)ziemsko zagubiona

Ziemia to dla mnie wielka tajemnica. Należę do tej grupy Ziemian, dla których prachett'owska teoria o płaskim dysku leżącym na grzbietach czterech słoni stojących na skorupie wielkiego żółwia byłaby bardziej do ogarnięcia jako planeta, na której żyję. Chociaż, kto to może wiedzieć?
Geografia zawsze była i nadal jest (i pewnie już się nie odczepi) moją piętą Achillesa. Nie chodzi o niedouczenie, bo kułam w swoim czasie jak szalona, by zaliczyć i zapomnieć. O ile zaliczenie było zależne ode mnie, zapominanie zupełnie nie. To tak, jakbym miała geograficzny przeciąg w mózgu.
Nie chodzi tylko o fakty i miejsca geograficzne, ale też o orientację w terenie. Globalna dezorientacja powoduje, że nawet jeśli sprawdzę na mapie, co gdzie leży, bo akurat w tym momencie potrzebuję tej wiedzy, to moment potem zapytana otworzę szeroko oczy ze zdumienia, bo owszem, coś słyszałam, ale - hmm - o co chodzi?
Dezorientacja lokalna też jest nieodzowną częścią mnie. Objawy mam w mieście, w którym mieszkam od 16 lat, największym jednak koszmarem są dla mnie galerie handlowe i nieważne, ile razy w nich byłam.
Jak każdy człowiek borykający się ze schorzeniem, nauczyłam się żyć z tym defektem. Wypracowałam metody wychodzenia z opresji. Metody przeżycia. I trafienia do domu oczywiście. To proste. Przez te lata obrałam sobie kilka punktów głównych i udaję turystkę. Zagubiona między uliczkami pytam: 
- Przepraszam, jak dojdę do poczty głównej (hotelu Victoria, Bramy Krakowskiej, Deptaka itd.)?
Zazwyczaj słyszę: 
- Pójdzie pani najpierw w prawo, potem w pierwszą uliczkę w lewo, potem prosto - itd. 
A mi chodzi o azymut i już jestem w domu! A czasem udaje mi się wysłuchać kawałka historii miasta:
- Pani pierwszy raz w Lublinie?
W galeriach handlowych też żaden problem. Szukam ludzi z torbami. To najlepsi przewodnicy. Zakupy zrobili? Zrobili. Gdzie zmierzają? Do wyjścia. Proste.

Na weekend jechałam do znajomych. Pierwszy raz. Nowe miejsce. Sprawdzałam niby, gdzie to, ale chwilę potem spokojnie mogłam powiedzieć, że to gdzieś w Polsce. Na dworcu byłam przed ósmą rano, na miejscu miałam być w południe. Czas jeszcze ogarniam.
Kierowca od razu wydał mi się bucem zanim przemówił. Pan w wieku średnim, wąs wałęsowski, koszula pod szarym sweterkiem, z autobusu sączące się disco polo. 
- Nie wchodzić - oznajmił po podjechaniu. 
Nikt nie śmiał. 
Wyszedł. Otworzył bagażnik. 
- Torby pakować - oświadczył tonem nie znoszącym sprzeciwu. A ja się zbuntowałam, bo w torbie soczek Kubusia, kanapka z kiełkami i serem pleśniowym i książka zapewniająca zapomnienie na podróż, których nie lubię. Schowałam torbę za plecy. Udało się.
Dzień zapowiadał się słoneczny, podróż czterogodzinna. Nie chcąc się smażyć przez szybkę i pewna, że złamię urokiem największego buca na świecie, z uśmiechem zapytałam Wąsatego Kierownika Pojazdu: 
- Po której stronie będzie słońce?
- Teraz od wschodu, za cztery godziny od południa - usłyszałam.
No tak.
Od buców zrozumienia schorzeń geograficznych raczej nie należy się spodziewać.
Zagubiona zapadłam wygodnie w fotel, a potem trzy razy zmieniałam miejsce. 
Ta planeta to jednak dziwna jest.

wtorek, 10 maja 2011

Zjawisko

Wiemy, dlaczego pada deszcz, skąd się bierze tęcza, gdzie znika słońce w pochmurne dni i kałuża w słoneczne. Ale są zjawiska, co do których nie warto zadawać pytań skąd, jak i dlaczego, bo odpowiedź jest jedna: bo tak.
Dla mnie zjawiskiem takim jest znikanie działań dążących do postanowień.
Ileż to razy postanawiałam zrzucić kilka kilo! Działania, wiadomo: regularne posiłki, zdrowe oczywiście i ruch, ruch, ruch. A u mnie słomiany zapał. Zjawiskowy. Jedzonko jadam co prawda zdrowe, ale z regularnością różnie bywa w tym moim zabieganiu, a z ruchem bywa baaardzo różnie. Bo zawsze jutro bliżej niż dziś.
Jednak dziś dostałam kopa.
Pewnie Wam też zdarza się odbierać pomyłkowe telefony. Do mnie dzwonili pytając o odjazdy pociągów, o możliwość rezerwacji pokoju, o catering, o termin dostarczenia rur i w wielu innych sprawach. Odbieram telefon i słyszę: dworzec? pensjonat? kierownik budowy? Wszystko do zniesienia, a nawet radośnie. Ale gdy dziś odebrałam telefon i usłyszałam: muzeum?-nieco mnie wstrząsnęło.
Fakt, nastolatką nie jestem, ale do muzeum mi daleko. Więc jak to tak z grubej rury?!

Biorę się za siebie! Działam!
Od jutra.

środa, 27 kwietnia 2011

Święta, święta i na szczęście po świętach

...bo moje do najlepszych nie należały.
A zaczęło się od ptaka.
Legenda głosi, że gdy ptaszek na człeka narobi, szczęście niezaprzeczalne go czeka. Leci sobie takie pierzaste i coś o przyszłości człowieka wie. A że mówić toto nie potrafi, obwieszcza to istocie uprzywilejowanej na swój sposób. No i mnie dzień przed świętami obwieścił. Tworem ptasiej przemiany materii.
Z ręki starłam szybciutko, ale miałam wrażenie, że o głowę zahaczyło. Zapytałam mijającej mnie pani, jak sytuacja wygląda-stwierdziła, że wszystko w porządku i poleciła wizytę w kolekturze. Może gdybym poszła i skreśliła kilka numerów, fortuna by się do mnie uśmiechnęła, ale to był krótki spacer wieczorem, do kolektury daleko, a w piekarniku zostawiłam piekący się chleb.
Może tak być, że ptak nie jest posłańcem dobrych wieści, że nie wie, kogo szczęście czeka, ale ma za zadanie wybranie kandydata do szczęścia. Jeśli tak, to albo za szybko starłam spadającą z nieba wskazówkę i nie zostało to odnotowane, albo to był zwykły złośliwy ptak. A może ptak z poczuciem humoru.
Nasuwa mi się jeszcze jedno "może"-może prosty miejski ptaszek miał problem z żołądkiem i prosta miejsca dziewczyna napatoczyła się na linii bombardowania. Ale jak byśmy tak rozumowali, życie było by pozbawione magii.
W każdym bądź razie owo legendarne szczęście w moim przypadku zamieniło się w nieszczęście. Nawet dwa-przynajmniej chodzenie parami się sprawdziło. W sobotę pojechałam do rodzinnego domu. W domu czekała Mama zdenerwowana, że kanapki zrobiła, a potomek mój gdzieś lata od rana i nawet śniadania nie zjadł. Potomek pojawił się po południu. W gipsie i z tekstem "spsułem się". Jechał motorem, gdy z bocznej drogi samochodem wyjechała kobieta nie rozejrzawszy się na boki. Miał trzy wyjścia: uderzyć w nią, ominąć i mieć czołowe zderzenie z samochodem jadącym z naprzeciwka lub wjechanie do rowu. Wybrał trzecią opcję. Przekoziołkował kilka razy z motorem, potem sam. Efekt to złamany obojczyk, podrapane przedramię, skaleczona ręka, pęknięty kask i dwa wgłębienia w baku motoru w kształcie pośladków.
Pani przyspieszyła i zniknęła, pan z samochodu jadącego z naprzeciwka nie zatrzymał się, tak jak kilka jadących później samochodów. Znieczulica! I jak tu wierzyć w ludzi? Jak wierzyć w ptaki?
Zadzwonił po kolegów, zorganizowali samochód, zawieźli go na pogotowie. Tam też ciekawie. Posadzili Syna w poczekalni i poszli do dyżurki powiadomić, że przywieźli chłopaka z wypadku. Państwo w fartuchach właśnie spożywali posiłek i popijali herbatkę, więc powiedzieli, że za chwilkę. Rozumiem, że to tylko złamanie, ale oni nawet nie wyjrzeli, by zobaczyć, w jakim jest stanie. Gdyby krwawił, to by się wykrwawił. Gdy minęło pół godziny i nikt nie przychodził, jeden z kolegów nie wytrzymał, poszedł do nich i zrobił awanturę. Ale i po niej minęło 10 minut zanim ktoś się pojawił. 
Dlatego nie oglądam "Na dobre i na złe". Wolę dobre science fiction, choć w obu przypadkach to niezła ściema.
Komplet do nieszczęścia przytrafił się mi. Niby wiem, że zanim otworzy się puszkę z ugotowanym mlekiem skondensowanym, należy pozwolić jej wystygnąć. Ale przed świętami chce się szybko skończyć przygotowania i zacząć świętować. I tak oto gorące mleko znalazło się na mojej twarzy. 
Przeszukałyśmy z Mamą wszelkie tubki w domu, nie znalazłyśmy żadnej maści, jedynie fornit przeciwkurzowy do mebli, więc zaprzyjaźniłam się z liśćmi aloesu. Dziś już większość strupków odpadła, pozostał jeden największy pomiędzy oczami. Wyglądam pesymistycznie jak ofiara przemocy, optymistycznie jak hinduska księżniczka.
I takie to miałam święta.

środa, 20 kwietnia 2011

Wiosny cd.

Uwielbiam poranki, gdy tuż po przebudzeniu pierwszą czynnością jest otworzenie drzwi balkonowych i wpuszczenie zapachów wiosny. I świergolenia. Krakania też od czasu do czasu, ale jakby rzadziej ostatnio. Czyżby wrony odlatywały do Wronolandii na lato? A może te miejscowe nie dogadywały się ze szpakami, które wybudowały gniazdko nad balkonem sąsiadów i postanowiły się wyprowadzić? A szpaki trafiły się przyjazne, bo podobno wystarczy wyjść na balkon o brzasku i powiedzieć „Och, dałybyście spokój”, by zamilkły pozwalając jeszcze troszkę pospać sąsiadom.
Omlet ze szczypiorkiem i bazylią na śniadanie, posypany rzeżuchą, skonsumowany z dosypiającym na kolanach kotem. Ostatnio dodaję bazylię do czego się da, bo-będę brutalna-chcę ją wykończyć. Od zeszłego roku już gdzieniegdzie zdrewniała i żadne podszczypywanie nie pobudza jej do życia. Pyszne robienie miejsca na kiełkujące nowe bazyliowe nasionka.
Świeży, pyszny, pachnący wiosenny dzień. Dzień, w którym wszystko się chce i w którym cukier rozsypany na kuchenkę powoduje uśmiech zamiast wyuczonego przez kilka ostatnich dni przy zleceniu specjalnym i zupełnie dla mnie nowym zwyczajowego „psia kostka”. Kasi dziękuję za podsunięcie delikatnej wersji w trosce o psychikę Pędzla. Swoją drogą dobrze, że zbliża się Wielkanoc, nie Boże Narodzenie, bo w gadającą Wigilię kot z pewnością narobiłby mi wstydu, gdyby tym wszystkim przy stole świątecznym zajechał. Może do grudnia zapomni.
Na pierwszy ogień poszła reszta mytych tej wiosny na raty okien. Takie proste zaproszenie słońca do domu. Myjąc czekałam na znajome okrzyki listonosza „poczta!”. A czasem „poczta! poczta!” przy domofonach, gdy w mieszkaniach, gdzie są młodzi i pracujący nikogo nie ma i trzeba dzwonić do osób starszych. Czekam dziś na przesyłkę z niecierpliwością, by zabrać się za robienie tego, co lubię. W oczekiwaniu prysznic dla kwiatów.
Biegnę dalej, póki mi się chce-że zacytuję Sąsiadkę.
Miłego dnia:)

niedziela, 3 kwietnia 2011

Wiosna

Dwa nieszczęścia się dziś wydarzyły. Para, czyli zgodnie z tym, że one tak chodzą. Nieszczęścia kobiety szyjącej. Spaliło się żelazko i skończyła biała nitka. 
Nie ma tego złego, bo z czystym sumieniem inaczej spędziłam połowę dnia. Wybrałam się na spacer. I wygląda na to, że spotkałam Pesymistę.
Szłam sobie kroczek za kroczkiem, jak to na spacerze. Pesymista stał na środku chodnika . Poprawka: chwiał się na środku chodnika. Z pełną wirtuozerią muszę przyznać, bo biorąc pod uwagę średnicę odchyłów, zajmował spory kawałek owego chodnika, natomiast stopy pozostawały na swoim miejscu. W dłoni dzierżył butelkę do połowy wypełnioną piwem. Choć chyba właściwsze Pesymistom byłoby: butelkę piwa w połowie pustą. Pesymista prowadził monolog:
- I tak zawsze kończy się w piachu. Baju baju do piachu. Nie, zaraz. Baju baju do raju-tu nastąpił najbardziej radosny śmiech, jaki ostatnio słyszałam. Chwilę potem Pesymista ciągnłą swój dialog:
- Baju baju do raju, baju baju do piachu, baju baju do raju, baju baju do piachu. No tak, zawsze w końcu do piachu.
Konkluzji tych wywodów już nie usłyszałam, bo minęłam Pesymistę na tyle, że głos zaczął się rozmywać. Mam nadzieję, że dopił piwo - zdecydowanie kolejne - do końca i jednak trafił do raju. Bo wiosna przecież!
Słońce dało dziś czadu.
Rano podlana po raz pierwszy po zimie winorośl wieczorem odwdzięczyła się pączkami. Nasiona ziół i pnączy pachnących w szufladzie czekają na zaplanowanie balkonu. Pelargonia przyniesiona z klatki schodowej, przycięta i ukorzeniona. A Pędzel zjadł dziś pierwszą wiosenną muchę i dłuuugo się oblizywał.
Wiosna.
Jak w Berlinie upada mur i pojawia się świat!

środa, 23 marca 2011

W sam raz

Ostatnio odkryłam Tomasza Jastruna. Zaczytuję się jego felietonami i wciąż nie mam dość. Bo gdy go czytam, mam wrażenie, że chwilę wcześniej napisał to, co-gdyby tę chwilkę zaczekał-ja bym napisała. Fascynują mnie ludzie, którzy czytają we mnie.
W jednym z felietonów napisał, że sztuka życia to dbać o "w sam raz". Że to "w sam raz" to rzadkie, kruche i wymagające zwierze. Żywi się umiarem, źle znosi hałas, stres i pokusy i że jest bliskie wyginięcia.
Postanowiłam zawalczyć z przeznaczeniem. Z przeznaczeniem w-sam-raza.
Wiele ostatnich dni spędziłam na szyciu królików. Nadal mam co szyć, ale dla równowagi dziś rozrobiłam masę i ze stworzeń uszatych przerzuciłam się na skrzydlate. Szyjąc pod presją króliczego terminu, jedynie odkurzałam, podlewałam kwiaty i karmiłam kota. Pędzel pewnie by się obraził, że stawiam go w jednym rządku z obowiązkami domowymi, ale na szczęście kuleje w czytaniu, więc jestem kryta. Ścieranie kurzy na wysokości wzroku, wpychanie ubrań do szafki i szybkie zamykanie, by nie zaatakowała, pakowanie zakupów do szafek kuchennych zamiast przesypywanie ich w pojemniki z przeznaczeniem (przy okazji: gdyby ktoś do mnie zabłądził, cukier trzymam w pojemniku z napisem "ryż"). Znacie to? Ja właśnie poznałam. W-sam-raz zainspirowało mnie do porządków. Może nie idealnych, ale powyżej wzroku się załapało.
I odmiana spontaniczna mi się trafiła. Zaklęta księżniczka-krawcownica w wieży z maszyną w strategicznym miejscu została nawiedzona przez człowieka. Kasia przyjechała. Kasia-w odróżnieniu od szmacianych królików i zafutrzonego Pędzla-potrafi mówić, więc wpasowała się w-sam-raz jak mało kto. I tylko wyrzut mam mały, bo zrobiłam pyszne batoniki i zapomniałam się nimi podzielić. Nadrobię przy następnym nawiedzeniu.
I tak za ciosem idąc, postanowiłam zgrzeszyć. Ostatni posiłek jadam przed dziewiętnastą. A dziś pakując się do łóżka z laptopem napełniłam sobie miseczkę płatkami kukurydzianymi i postawiłam obok poduszki. Wiem, wiem-grzeszyć to ja nie potrafię. Ale i tak zgrzeszyć się nie udało. Chwyciłam w dłoń pilota,przeleciałam po kanałach i-jakem wielbicielka kryminałów-zatrzymałam na czymś sensacyjnym. Już łapka w miseczce w corn flakes'em była, gdy na ekranie jakiś tefał-paltolog wyciągał odłamek czegoś z mózgu denata. Odechciało mi się. 
Zresztą i tak z grzechu nic by nie było, bo Pędzel wyluzowaną w-sam-raz współlokatorkę wyczuwszy, wtaranił się na łóżko, kręcił się i kręcił szukając odpowiedniego miejsca, aż znalazł pakując zadek prosto w miseczkę.
Nie nagrzeszyłam, ale czuję się w sam raz.

czwartek, 3 marca 2011

Czerwone jabłuszko

Wstąpiłam do warzywniaka.
- Poproszę sałatę i szczypiorek.
- Proszę bardzo - odpowiedziała pani podając mi zieloności.
- I jeszcze brokuł poproszę - dodałam.
- Proszę bardzo.
- I chętnie wzięłabym jabłka, ale takie na prawdę twarde, kwaśne i soczyste. Ma pani takie?
- Niech pani weźmie z tej przedostatniej skrzynki przy oknie - poleciła pani. - Są na prawdę zajebiste.

Wyszłam ze sklepu szybciutko, bo w środku nie wypadało mi się śmiać. Na chodniku mogłam sobie ulżyć:) I wtedy zadzwoniła Mama.
- Co cię tak śmieszy? - zapytała.
Opowiedziałam Jej treść rozmowy.
- Mój Boże - rzekła. - Tak wygląda świat bez Miodka.

A jabłek wzięłam cztery na spróbowanie. Wrócę tam jutro, bo naprawdę są zajebiste:)

niedziela, 27 lutego 2011

Nie ma tej notki

Myślałam, że ostatnie dni były zabiegane, ale gdy spojrzałam na datę ostatniej notki, dni zmieniły się w tygodnie. Czy to możliwe, że niezauważenie postarzałam się o 24 dni?
Spędzam czas przy maszynie do szycia. Mnie maszyna napędza, Pędzla kołysze. Ma nową pasję: gdy tylko postawię maszynę na wiklinowym stoliku, wskakuje na półeczkę poniżej i zasypia. Taki nowy koci wymiar szczęścia.
Spore zamówienie. Jestem w swoim żywiole i póki tak jest, wszystko w jak najlepszym porządku.
Tylko czy na pewno? 
W piątek poszłam na koncert operetkowy do kawiarni artystycznej. Mała scena, świeczki na stoliczkach, wokół miłośnicy tego, co piękne. Zanim koncert się zaczął, poczułam się zagubiona. Zaczęłam szukać przyczyny. Kawiarenka piękna i przytulna, ludzie uśmiechnięci, zapowiedź uczty dla ucha i serca, cudowne oderwanie-więc o co chodzi?
Zaczął się koncert. Większa część mnie oddała mu wszystkie swoje zmysły, a ta mała drobinka analizowała.
Koncert nie był idealny. Zmieniłabym podkład muzyczny, najlepiej na żywy. Rzuciłabym inne oświetlenie. I wyluzowałabym tenora i sopran w chwilach pomiędzy kolejnymi ariami. Ale co tam! Arie znane serce  razem z artystami śpiewało, nieznane serce chłonęło. I te stroje prosto z desek teatru. I piękny wachlarz. Nieidealna idealność. Świat, który kocham.
Koncert dobiegł końca, włoski na ramionach powoli kładły się na swoje miejsce, emocje powolutku opadały.
I wtedy zrozumiałam. Zrozumiałam, co było nie tak.
Tyle stolików, a na żadnym nie było maszyny do szycia.
Podobno przyznanie się do nałogu to pierwszy krok do wyleczenia. Tylko że ja nie chcę wyzdrowieć. Cóż, pewnie, jak każdy nałogowiec.
Wiecie co? Nie przyznaję się! 
Nie było tej notki.

czwartek, 3 lutego 2011

Przegląd

Co kilka lat spółdzielnia robi przegląd mieszkań. Przepraszam: lokali mieszkalnych. I taki przegląd przypadł dzisiaj.
Zadzwonił dzwonek, otworzyłam drzwi i z impetem wparadował starszy, siwy i duży pan. Zaraz od progu otworzył notatnik, uniósł długopis i oznajmił:
- To ja sobie najpierw pooglądam, pozaznaczam, a potem pani.
- Później ja - głupio powtórzyłam.
- No tak, pani się poskarży.
- Poskarżę.
- Tak, ale potem.
Potem to potem, stanęłam więc z boczku, by nie przeszkadzać i by zasłużyć sobie na to potem.
Pan chodził, oglądał, zaglądał i odfajkowywał kolejne punkty w swoim notatniku. Jak ankieter. Gdy skończył, rzekł:
- To ja tylko pęknięcie w suficie znalazłem. Teraz pani.
- Ja, czyli mam się poskarżyć.
- Tak, co pani dolega.
Tutaj wyobraziłam sobie jego wcześniejszą wizytę u sąsiadki, która nie pytana opowiada o swoich chorobach, dolegliwościach i bolączkach. Pomyślałam sobie, że pani Gienia musiała być uszczęśliwiona słysząc "co pani dolega?"
- Najpierw mi dolega - zaczęłam - kapanie z sufitu, gdy deszcz pada. Tutaj, przy balkonie. Miednicę muszę stawiać.
- Mhm - odparł pan spojrzawszy najpierw na zacieki na suficie, a później na podłogę. Pewnie wyobrażał sobie miednicę. Nic nie zapisał.
- Drugie, co mi dolega, to od dwóch lat zimny kaloryfer w łazience. Niech pan spojrzy, grzyb mi się wkradł od tej wilgoci.
- Mhm - takie niby ze zrozumieniem, ale długopis już miał schowany i notatnik zamknięty.
- I dolega mi jeszcze bzycząca skrzynka elektryczna w przedpokoju - dodałam.
- Od bzykania to ja nie jestem - usłyszałam i już pana nie było.
Stałam chwilę w przedpokoju próbując ogarnąć, co się tu właściwie wydarzyło.
Pan odfajkował, co miał odfajkować. Na dolegliwości lokatorów pewnie już nie było miejsca. Ale może pan ma świetną pamięć. To, że od bzykania on nie jest może świadczy, że myśli o wszystkim innym, nie o TYM. Taki mężczyzna inaczej. To może przyjdą i naprawią.
Czy ja go przypadkiem nie wystraszyłam?!

czwartek, 27 stycznia 2011

Dobre rady

Mówią nam/piszą nam: "Nie róbcie zakupów z pustym żołądkiem". Kto nie sprawdził, niech się przyzna. 
Lista zakupów zrealizowana w 200 (w 300?) procentach. W lodówce przemeblowanie, bo trzeba gdzieś to wszystko zmieścić. Będzie tydzień serowy i tydzień mięsny. Może  kilka dni warzywnych.  Pokrywka chlebaka powinna przestać istnieć, bo po cóż ona skoro się nie domyka. Czyżby producent nie przewidział pączków, drożdżówek i paluszków z makiem? 
Znacie to, przyznajcie się:)
A co powiecie na zakupy po przejedzeniu?
Po obiedzie przepysznym, gdy nastąpił moment, że już nie mogłam nic wcisnąć, ale i się oprzeć,  bo pyszne nie do opisania, więc jednak wcisnęłam, wpadłam po zakupy w drodze do domu. Brzuszek ciążył jak nie pamiętam kiedy, ale ciążyła też wizja pustego chlebaka ze sprawną pokrywką i zawodzące echo w lodówce. 
Serek? Nie, chyba jeszcze są ze dwa plasterki. Chyba. Wędlinka? Ble. Chlebek? Chyba są jeszcze jakieś okruchy tego ryżowego. A może rybka? W życiu!
Ale skoro tu jestem, to saszetki kotu kupię. A skoro saszetki, to i rękawiczki do wymiany żwirku. I zapomniałabym-taśma klejąca się skończyła.
I do domu.
I brzuszkiem do góry, bo inaczej się nie da.
A potem przyszedł czas kolacji. Cokolwiek. Lodówka. Jakaś pustawa. Chlebak. Hmm. Opakowanie po ryżowym chlebku wyrzucone. Musli? Chętnie, ale tak bez mleka, bez jogurtu, tak na sucho?
Odpuściłam. Nie od razu, bo wcześniej pojawiła się myśl o kociej saszetce. Ale-rozumiecie-wolałabym o tym zapomnieć.
:)

piątek, 7 stycznia 2011

Od Hitchock'a do Disney'a

Oglądaliście w Święta telewizję? Znów rozczarowanie. Te wszystkie filmy familijne z Mikołajami, elfami, świętami na Hawajach, no i  "Kevin sam w domu" skończył się tak, jak w zeszłym roku. Bla, bla.
Moje Święta były przerozmawiane z Mamą, a w przerwach skusiłyśmy się na baśń Disney'a (bo w każdej z nas drzemie księżniczka) i na film fantasy z Robertem De Niro (bo De Niro).
Jeśli nie oglądaliście "Zaczarowanej" - tej z Disney'a - to w skrócie: jest Księżniczka, Książę i Macocha. Księżniczka zakochuje się w Księciu, Książę w Księżniczce, a Macocha oczywiście jest zła. Macocha wie, że jeśli Książę poślubi Księżniczkę, o tronie może zapomnieć, więc postanawia pozbyć się Księżniczki przenosząc ją do świata, gdzie nikt nie żyje długo i szczęśliwie i wrzuca ją do studni. Tak się składa, że ten macoszy drugi świat to Nowy Jork, a druga strona studni to jedna z nowojorskich studzienek kanalizacyjnych. 
Jest oczywiście ciąg dalszy historii, ale pozostańmy przy studzience kanalizacyjnej, przy której pracują porządni ludzie (być może zatrudnieni przez nowojorski urząd pracy) i są świadkami przejścia drogi ze świata Disney'a nie tylko Księżniczki, ale też podążającego za nią Księcia, potem ciapowatego wysłannika złej Macochy oraz będącej świadomie po stronie dobra słodkiej wiewiórki.
A teraz zmiana planu: Lublin, biblioteka, sala dla dorosłych.
Przyszłam wymienić książki, porozmawiałam sobie z sympatyczną Panią Jolą i przyszedł czas pożegnania poprzedzony życzeniami na Nowy Rok.
- Czego Pani życzyć? - zapytałam.
- A żeby ten przeciek wreszcie znaleźli - powiedziała Pani Jola.
- Przeciek? - spytałam zdezorientowana, bo w głowie sobie ułożyłam zdrowia, szczęścia, pomyślności.
- A to pani nic nie wie?
- O przecieku nie.
- Dwa lata temu coś zaczęło przeciekać. Nawet nie wiem, gdzie, bo nie powiedzieli. Gdzieś na naszej ulicy. I tak od dwóch lat chodzą, jak nie ma mrozów rozkopują, kują, zamurowują, wyciągają rury, wkładają rury i tak w każdym lokalu na naszej ulicy. U nas znowu byli w zeszłym tygodniu.
- I co?
- I nie znaleźli. Ale nie to najgorsze. Wie pani, co ci z wodociągów zrobili?
- Boję się zapytać - odparłam.
- Nie musi pani i tak powiem, bo aż mnie trzęsie! - Pani Jola była zdecydowanie wzburzona. - Zatrudnili małego starego człowieczka, którego wpuszczają w kanał.
- Wpuszczają w kanał?
- A tak. Wpuszczają, a on idzie tymi kanałami i szuka przecieku. Idzie tak i idzie, aż trafi się studzienka i wtedy na chwile się wychyla. Nawet sobie pani nie wyobraża, jak przestraszył dziewczyny z mięsnego, gdy nagle podniósł klapę.
Oniemiałam. Pani Jola ciągnęła dalej.
- A jak tam utknie? Mówią, że nie utknie, bo nie bez powodu małego zatrudnili. Jak utknie, to podobno ma stukać i oni go znajdą. Małego tak, ale starego zatrudnili! A jak szczur go przestraszy i zawału dostanie? To co wtedy? Na pewno nie zastuka. Gdyby Hitchocock żył, miałby gotowy scenariusz.
- Nie Hitchcock.
- Nie? A kto?
- Disney.
- Disney? Ale jak to?
Opowiedziałam Pani Joli pokrótce "Zaczarowaną". Najpierw słuchała z niedowierzaniem, z niepewnością, w osłupieniu, a potem zaczęła się śmiać. Śmiała się i śmiała i w takim nastroju opuściłam bibliotekę i Panią Jolę  zatopioną w świecie bajek.

niedziela, 2 stycznia 2011

Nowe początki

I mamy Nowy Rok. Niby kolejny dzień życia, ale lubimy początki. Są takie czyste.
Nowych postanowień niewiele. Po co je robić, skoro poprzednie nadal aktualne, ledwie napoczęte lub zupełnie świeże? Z postanowieniami noworocznymi jest trochę jak z grzechami na spowiedzi: mamy stałą listę, którą wyznajemy bez zająknięcia z pamięci, a po odejściu od konfesjonału obrabiamy tę sama listę na zasadzie popełniony-odfajkowany. Lubimy początki, zmiany, ale znane jest bezpieczne:)
Jedno z nowych postanowień noworocznych w trakcie realizacji, zaczęte w ostatnich dniach minionego roku. Bo wydaje mi się, że odkryłam tajemnicę szybko upływającego czasu.
Chleb.
Ten nasz powszedni, ten pieczony w wakacje z Babcią, ten razowy ze sklepu Pani Majewskiej, którego już od lat nie ma, ten z wiecznie chrupiącą skórką i miękkim miąższem, choć nigdy nie widział torebki foliowej.
Takich chlebów już nie ma. 
A co z tajemnicą czasu? To proste.
Bierzemy świeżutki ciepły chlebek z półki sklepowej i w domu wyciągamy tygodniowy gnieciuch. I po każdej takiej drodze do domu jesteśmy tydzień starsi!
Postanowiłam dłużej pobyć młoda, więc nastawiłam swój własny zakwas. Nie pierwszy w życiu, ale pierwszy, który po kilku dniach nadal pięknie pachnie i nie jest zielony. Dokarmiam go szepcząc czule, że jest mi potrzebny, że każdemu należy się w życiu coś więcej niż pleśń i że niech pozwoli mi odzyskać kradzione przez niby-chleb tygodnie. Słucha radośnie bulgocząc. Chyba go oswoiłam:)

Kochani, życzę Wam, aby ten Nowy Rok mijał powoli, z chwilami niekradzionymi a pełnymi dobroci, wartości, uśmiechu i niech zapach chleba uświadamia Wam, jakie to życie jest piękne!