sobota, 10 listopada 2012

Nosił wilk razy kilka

Nosi mnie. Nosi, bo musi.
Jeszcze kilka lat temu drażnił mnie widok pracowników hipermarketów wywożących na wózkach widłowych palety ze zniczami, by ustąpić miejsca innym pracownikom na wózkach z paletami zapełnionymi bombkami i zapakowanymi w szeleszczącą folię połyskującymi srebrem we wszystkich możliwie sztucznych kolorach łańcuchami choinkowymi. Kurczę! Raptem jakiś trzeci listopada, a tu Boże Narodzenie? Czułam się jak Alicja po drugiej stronie lustra inaczej. Wspomnienia, wzruszenie i pamięć o tych, co odeszli tak ciepłe się jeszcze tli, a tu trzeba wkroczyć w świat promocji telewizji cyfrowej, chińskich światełek i hołhołhujących (czy jak to się tam pisze) staruszków w czerwonych kubrakach i ze sztuczną brodą. Żenada.
A teraz? Teraz u mnie świąteczne klimaty od połowy września. A może i wcześniej, bo notes na podchoinkowe prezenty zaczyna się zapełniać już w wakacje. Radosne dzieciaczki z ręcznikiem pod pachą i z ledwie wypuszczonym powietrzem z plażowych piłek wysiadają z samochodu z mamami dzierżącymi opróżnione z piknikowych przysmaków kosze, a ja buszuję po komodzie w poszukiwaniu materiałów na serduszka na choinkę. W kolejce do kasy staję za dziewoją po urlopie w kolorze cappuccino i zastanawiam się, czy pomiędzy mikołajkowym wdziankiem dla króliczka a skarpetą na wigilijne prezenty uda mi się wyskoczyć na siedem minut do solarium.
I inne takie bla bla bla.
To rozdrażnienie sprzed kilku lat pozostało. A już Mikołaje przynoszący pakiety cyfry plus (uwaga: lokowanie produktu), wozy z coca colą, czy dmuchający w balonik policjanta Mikołaj, który porównuje ceny w ceneo zagotowuje wszystkie płyny organiczne. I nosi mnie.
Strrrasznie to lubię!:) To ganianie pomiędzy maszyną do szycia, umywalką w łazience by wypłukać pędzel z farby czy lakieru, wyrzuconymi z komody materiałami a ścinkami papieru ściernego na podłodze, kolejnym napełnianiem żelazka wodą, która zmieni się lada chwila w parę a szorowaniem wiklinowego stoliczka z kropel kleju. Żeby było ciekawiej wyskakuję sobie na wywieszanie prania, podlewanie kwiatów, przewrócenie biustu kurczaka na patelni grillowej czy wyciąganie oliwkowych ciasteczek z piekarnika.
Tylko na pisanie brakuje mi czasu. A może czystego (pustego?) umysłu? Tego nie udaje mi się pogodzić z tym słodkim szaleństwem. Tu właśnie czuję ssanie.
Co do umysłu. Ja wiem, zauważyłam, że mój mózg jest jak dysk twardy. Wykasowuje dane. Mam nadzieję, że do odzyskania. Wczoraj przypadkiem załapałam się na „Milczenie owiec”. Pomyślałam: znam, widziałam, ale co mi szkodzi popatrzyć. I co zobaczyłam? Mnóstwo zaskoczeń! Czy aż tak mały mam ten mózg? Z jednej strony to słodkie, że czeka mnie mnóstwo zaskoczeń danymi, które utraciłam. Z drugiej chyba są jacyś czarodzieje na świecie, którzy nawet z rozjechanego na twardym asfalcie laptopa potrafią odzyskać dane?
Co lepsze? Wieczna wiedza, czy niekończące się zaskoczenia?
Ba! Zdecydowanie zaskoczenia!
A niech mnie nosi:)
PS. Czy mi się wydaje, czy ten post jest nieco chaotyczny?
Efekt noszenia.

piątek, 17 sierpnia 2012

Biedroneczki są w kropeczki

Dawno mnie tu nie było, oj dawno. Nawet sama siebie tym zadziwiłam. Nie wiem, z jakiej materii jest czas, ale zdecydowanie powinien być z gumy. I to tej pierwszego sortu, by nie parciała od ciągłego rozciągania. Już widzę te moje mięśnie bicepsów i tricepsów! W międzyczasie może jakiś start na miss kulturystyki.

Niby silna ze mnie babka, a biedronka mnie załatwiła. Rok temu, po zamieszczeniu przeze mnie na blogu zdjęcia chmary biedronek buszujących na moim balkonie, napisał do mnie Pan z Centrum Badań Ekologicznych PAN z prośbą, bym im trochę tych czerwonych kropek nazbierała i wysłała. Pan napisał, że "od jakiegoś czasu próbuje określić poziom spasożytowania azjatyckich biedronek przez specyficzne biedronkowe pasożyty". Cokolwiek to znaczy, ja, dobra obywatelka, przez kilka dni pukałam te biedronki patyczkiem, by zrzucić do słoika. Kilka dni, bo jak na złość przerzedziły się (czytają moje maile?), a potem zapakowałam ściśle do pojemniczka po tic-tac'ach i posłałam w świat.
Wczoraj przed szóstą rano obudził mnie nie do opisania ból w prawym biodrze. Zerwałam się z piskiem przyprawiając śpiącego w nogach kota o stres pourazowy. Na prześcieradle leżała ona-biedronka. Nie mogłam w to uwierzyć. Tak jak pewnie i ona, że za zwykłe ukąszenie osobnik dwunogi gotów jest ją pozbawić życia. Tak też uczyniłam książką czytaną do snu kilka godzin wcześniej.
A dziś? Bolało do południa, potem zaczęło swędzieć. Drapać nie drapię, bo nie chcę się okaleczyć, poza tym przy drapaniu boli. Ale jak to wygląda! Jak wielka pajda razowego chleba z tostera, bo ciepła. W poszukiwaniu dobrych stron pomyślałam, że lepiej biodro niż pośladek. Tego jeszcze brakowało. Wtedy uderzałabym tą książką i cuciła, uderzała i cuciła, a w międzyczasie nóżki po jednej wyrywała.
Poczekam jeszcze troszkę, a jak nie minie, czeka mnie lekarz. Tylko co mu powiem? Że ugryzła mnie biedronka?! Nawet dziecko w to nie uwierzy.

wtorek, 29 maja 2012

Dzień jak niecodzień

Dzień zaczął się niespodziewanie źle. Mała seria na dzień dobry.
Zaczęło się od puszki szprotek w oleju. Mały ruch i olej o rybim zapachu był na stole, krześle i na ciemną wczorajszą nocą wyszorowanej podłodze. Szybki zwrot po cokolwiek do ratowania reszty oleju spływającego ze stołu (lub raczej większej powierzchni podłogi i krzesła od oleju) i mój ukochany kubek z Bolesławca w drobnych kawałkach dołączył do oleistej plamy wraz z listkami na wpół zaparzonej herbaty i wodną zawartością. Co tam podłoga, ale MÓJ KUBEK! Bliska łez wyciągnęłam mój poprzedni ukochany, postawiłam na środku stołu dla bezpieczeństwa i drżącymi dłońmi nasypałam herbaty. Czajnik w dłoń, by nalać wody i za późno podstawiony czubek. Strumień wody odbił się od leżącej w umywalce samotnej łyżeczki i poszybował na ścianę, lodówkę i kuchenkę gazową. O sobie nie wspomnę, bo co tu się użalać nad kilkoma kroplami wody, skoro od rana mój wizerunek ofiary był niemal skończony.
A potem poszłam umyć włosy. Łepek nad wanną. Namoczone włosy, prysznic na chwilę szamponowania odłożony do wanny, jak zwykle. Ale o zwykłości dziś nie ma mowy. Prysznic ożył. Mały, kilkucentymetrowy zwrot i potem wycieranie podłogi, ścieranie kropel ze ścian, pralki, drzwi i polerowanie luster. Eh!
Wkrótce okazało się, że to nie tylko NIE MÓJ DZIEŃ, ale i Pędzla. Wlazłam na niego zaraz po śniadaniu, które wreszcie doszło do skutku. Wina jest na pół moja i na pół jego skrzywień. Bo kto to widział, by opalać się w pełnym słońcu okutanym w kocyk?! Ano ja widziałam i widzę każdego słonecznego dnia, jak to włochate stworzenie próbuje się okryć, bo słońce to za mało. Obraził się na całe 15 minut. Pewnie potrwałoby to dłużej, gdyby nie moja skrucha. Poszłam poprzytulać.
Czas na pranie. Wrzucanie ubrań do pralki rzecz prosta, prawda? Nie, jeśli ma się niesforne skarpetki. Jedna z moich ukochanych w tonacji fioletowej z frędzelkami od Mikołaja Kasi wylądowała w kibelku. Prawa, lewa? Po godzinie pralka zasygnalizowała wykonanie zadania. Przerzucam wszystko z bębna do miednicy i znów bunt świątecznej skarpetki-wylądowała w żwirku kocim. Prawa, lewa? Oszaleć można.

Po takim poranku może być albo gorzej albo już tylko lepiej. Było lepiej.
Poszłam na zakupy, bo w lodówce echo. Nie będę ściemniać, bałam się, bo słyszałam, że i w drewnianym kościele cegła na głowę spaść może. W taki dzień chyba nie miałabym prawa się dziwić, czy mieć pretensji do losu. Ale o dziwo wróciłam w jednym kawałku. I nawet żaden gołąb z problemami żołądkowymi mnie nie dopadł, a nawet zostałam dwa razy przepuszczona na pasach dla pieszych. Wyszło na to, że jednak może być tylko lepiej. Z torbą zakupów otwieram skrzynkę na listy i serce zaczyna mi bić jak szalone. Zawał? Też nie powinno zdziwić. Ale nie. List od Siostry!
Wchodziłam na drugie piętro przyciskając list do piersi. Nie wypuściwszy go z tej pozycji nastawiłam wodę na kawę, wyciągnęłam zapomnianą filiżankę w niebieskie kojące wzorki, wsypałam brązowe granulki. Na środku stołu. Rzadko piję kawę, a taka niespodzianka ze skrzynki zasługuje na inność. Kiedy pisałyśmy do siebie częściej, byłam skłonna pomęczyć się do wieczora, co jakiś czas rzucając okiem na nieotwartą kopertę i muskając ją mimochodem, by potem w ciszy i samotności, gdy wszyscy już śpią, słodko poświęcić czas na bycie sam na sam z Siostrą. Dziś już nie miałam siły robić z siebie męczennicy. Już i tak czułam się ofiarą losu.
Jak nie patrzeć, ciekawy dzień.
Umówiłam się z sąsiadką na jutrzejsze bieganie. Zastanawiam się, czy to rozsądek nad wyraz zdrowy, bo przydałoby się cokolwiek zrzucić i cokolwiek ujędrnić, czy też głupota czysta jak łza, bo przecież mam kolana kwalifikujące się do cięcia. Swoją drogą lekarz kazał zrzucić cztery kilo.
Jutro się okaże, czy zaczyna się nowy etap w moim życiu, czy po kilkunastu lub kilku krokach poczuję, że to właśnie to, czy też będę patrzeć za oddalającą się sąsiadką, a po jakimś czasie powracającą, by potem zasiąść przed maszyną do szycia i pomyśleć, że życie jest jednak ciekawe.

niedziela, 13 maja 2012

Euro i inne ptaki

Gdybym wiedziała, czym to się skończy, darowałabym sobie mycie okna w taki chłodny dzień. Jednak udekorowana przez gołębie odchody szyba w kuchni przyprawiała mnie o mdłości, gdy tylko na nią spojrzałam. Skończyło się przeziębieniem, nosem przeciekającym, poczuciem hełmu na głowie i głosem młodzieńca wchodzącego w fazę mutacji.
Abstrahując, moje częste ostatnio wątpliwe szczęście do ptaków z problemami trawiennymi zaczyna mnie niepokoić.
Gołębie to nie wszystko. Inne pierzaste też nie pozostają w tyle. Na przykład nocny ptaszek śpiewający. Słowik, drozd śpiewak, łozówka, lelek? Nie mam pojęcia, co mieszka w mieście i spać nie może. Obudził mnie kilka dni temu o drugiej w nocy. I piękne to było! Ale z tego zachwytu zasnąć ponownie nie mogłam i następujący dzień do tyłu. 
Albo taka wrona. Idę sobie grzecznie chodnikiem podśpiewując pod nosem, a tu nagle chlup! coś przed tym nosem. Milimetry dosłownie. Patrzę pod nogi - kawał suchego chleba. Podnoszę głowę, a tam wrona ze spuszczonym łepkiem wpatruje się we mnie i głowę dam sobie uciąć, że się uśmiecha. Gdyby chociaż cień niepokoju w oczach, że złapię ten kawał jej chleba i zacznę uciekać, ale nie. Czysta złośliwość i wszystko wedle jej planu. Strach z domu wychodzić.

Z jednej strony ptaki, z drugiej wszędobylskie Euro. To też mnie męczy i prześladuje. Pewnie nie tylko mnie. Koszulki, breloczki i kubki rozumiem. Ale euro-masło, euro-makaron, jajka kibica, jogurt kibica, euro-batonik i inne euro-cuda. 
Dziś w związku z efektami oczyszczania okna z ptasich produktów ubocznych zawędrowałam do apteki i oto co zobaczyłam:


Co niektórzy powinni puknąć się w piłkę. A i pocisk z suchego chleba dobrze by im zrobił. Jeśli to czyta jakaś wrona, niech się chwilę zastanowi, czy nie miałaby większego ubawu niż molestowanie niewinnej kobiety.
W sumie euro-jaja, ptaki i dzisiejsze znalezisko w aptece-to się jakoś łączy, więc może i ma sens?:)
Pomarudziłam sobie i wracam pod kołdrę.

poniedziałek, 7 maja 2012

Wiem, co jem

Po mającej wiele lat temu pracy nie moich marzeń, czyli w hipermarkecie, pozostało mi skrzywienie. Nie jakieś częściowe, a zupełne. Na zakupach nałogowo sprawdzam daty ważności na wszystkim, co je zawiera. Powiem więcej, trochę nieładnie z mojej strony, ale wyciągam towary z głębi półek, bo tam właśnie upychane są te z najdłuższym terminem, czyli najświeższe. W sumie przydatne skrzywienie.
A teraz hoduję skrzywienie kolejne: czytam etykiety. Pochodzę z czasów, gdzie będąc mała vel młoda, świat wyglądał inaczej. Mleko było z mleka, chleb z mąki, wody i zaczynu, świnki ważyły więcej niż wyroby z nich zrobione i po świecie dreptały jedynie szczęśliwe kury. Dziś oczywista oczywistość oczywistością nie jest. 
Uwielbiam oglądać program "Wiem, co jem". Szczerze mówiąc to czyste sado-maso, bo po każdym odcinku czuję się wyjątkowo głupia i zrobiona w trąbę. Coraz bardziej uświadomiona chodzę na zakupy i z dreszczykiem sięgam po kolejne produkty.
Dziś naleciało mnie na rybkę. Was też nalatuje na to, co akurat mijacie na półkach, czy tylko ja tak mam? W każdym bądź razie wzięłam w dłonie puszkę, na której jak byk było napisane "sałatka z makreli". A co w środku? Miazga z ryb (40%) w tym makrela (5%). Dalej nie czytałam, bo po co. Puszka wróciła na półkę, w zamian wzięłam sardynki w oleju. Skład: sardynki, olej słonecznikowy, sól, papryka. Ujdzie.
Przy okazji przypomniała mi się saszetka karmy dla kotów. Pomyślałam, że zaszaleję i kupię Pędzlowi danko z krabami. Szaleństwo nie przekładało się na cenę, bo saszetka z tym szlachetnym mięsem była tańsza od każdej innej mięsnej. Doczytałam w domu skład: wkład mięsny (30%), ryby (4%), mięso kraba (o,6%). Szlachetność nad szlachetnościami.
Glutaminian sodu o wszystkich możliwych smakach, świńska żelatyna w jogurcie, papier zamiast mięsa w parówkach, kasza w kiełbasach, zestaw rodem z McDonald'a z proszku (nie wierzycie? popatrzcie: KLIK), jajka na sypko, tablica mendelejewa w napojach gazowanych i wszystkie E tego świata.
A Wy co dziś jedliście na obiad?

piątek, 30 marca 2012

Kciuki, muchy i tańcząca z wilkami

Wiecie, do czego służą kciuki? Do trzymania talerzy podczas mycia, do zawiązywania supełków na nitce, do trzymania grzebienia, do przewracania kartek, do naciskania klamki, do zarzucania torebki na ramię, do podnoszenia kota, do wywieszania prania, do rozpinania stanika, do pisania na komputerze. I pewnie do wielu innych rzeczy, ale tyle zdążyłam się dowiedzieć przez pół dnia, czyli od momentu ścięcia sobie opuszka podczas krojenia marchewki. Pewnie przez następnych kilka dni będę odkrywać kolejne zastosowania. Boli, kurcze.

Poziomki posiałam. Ciekawe, czy spodoba im się na moim przesłonecznym balkonie. Maciejce się nie spodobało, lawendzie również. Co roku wykreślam kolejne ulubione kapryśne roślinki z mojej listy.
Ledwie zdążyłam zachwycić się dwiema muchami, a tu grad nas dziś zaskoczył. Wiem, wiem, muchy. Ale nie oszukujmy się, nie mam wokół łąki lecz las bloków. Dwie muchy dwa piętra nad ziemią jak nie patrzeć zwiastują wiosnę. A te siedziały na barierce mocno gestykulując. Owadzia rozmowa. Plotki? Kłótnia kochanków? Małżeńska awantura w stylu: obudziłam się po zimie, a ciebie nie było. Doktorem Dolittle nie jestem i może i dobrze, bo myśli Pędzla mogę sobie wymyślać do woli niezależnie od tego, jak na mnie patrzy. Zachwycona muchami to niemal jak tańcząca z wilkami, czyż nie?
Paluszek i główka... Ale u mnie wszystko w porządku:)

środa, 22 lutego 2012

Lutowanie Pędzla

Pędzel się zakochał. 
Obawiam się, że jak co roku we mnie. W sumie nic dziwnego, bo jedyna samica (kocica?) w zasięgu łapy to ja.
Pędzel zakochuje się zawsze miesiąc wcześniej, niż mówią podręczniki. Zresztą podręczniki kłamią, bo luty na naszym osiedlu jest dużo głośniejszy niż marzec, więc skąd to marcowanie? A może to ocieplenie klimatu, dziura ozonowa i inne cuda? Wszystko się zmienia, a marcowanie zostaje. W lutym.
Pędzel w swym zakochaniu zachowuje się jak prawdziwy facet. Wpatruje się we mnie z uwielbieniem, zaczepia łapką, gdy nie patrzę, budzi pocałunkiem (liźnięcie po czole - przeżył to ktoś?). Nie je. Liże mnie po stopach. I do tego jest wszędzie! Siadam do laptopa, on się zza niego wychyla. Podnoszę się z wyjętym z lodówki serkiem, on jest na lodówce. Idę napuścić wodę do kąpieli, on siedzi w wannie. Nalewam wodę do butelki z zamiarem podlania kwiatów, on już na parapecie.
Robi też inne rzeczy, których u samców mojej rasy nie widziałam. Ale umówmy się: nie wszystko w życiu widziałam! A mianowicie: wskakuje na kolana zanim jeszcze usiądę. Rozbiega się i ślizga po panelach, a potem sprawdza, czy to aby widziałam. Pakuje się za mną do toalety i wpatruje oczami pełnymi uczucia, gdy jestem nazwijmy to zajęta. Śpi na kuchence pomiędzy palnikami. Grzebie w koszu na śmieci. Chłepcze wodę z płynem do naczyń. A przed chwilą przyłapałam go do połowy zanurzonego w kibelku i z pewnością nie szukał tam odbicia swojej ukochanej niczym w zaczarowanej studni. No chyba że to oblizywanie się z rozszerzonymi źrenicami po wychynięciu to dlatego, że z tej ukochanej to niezły kąsek.
Jeszcze kilka takich dni i dostanę kota:)
Ratunku!

niedziela, 12 lutego 2012

Od świata odcięta

Telewizja mi się w piątek skończyła. Kilka miesięcy temu zrezygnowałam z usług kablówki, bo rachunki mnie przytłoczyły. Sześćdziesiąt trzy programy, z czego w porywach z pięciu korzystałam i internet, który rwał się kilkanaście razy dziennie wylogowując mnie przy tym w najmniej dogodnych momentach. Musiałam jednak poczekać do końca umowy, by nie płacić zatrważającej kary za zerwanie. A że roztrzepana jestem, pomylił mi się marzec z lutym (bo że dziesiątego pamiętałam) i zaległa w domu cisza. 
Wcale to nie takie złe, pomijając ból spowodowany brakiem wiedzy o świecie. Uzależnienie to jednak siła, a ja zdecydowanie jestem uzależniona od Teleexpressu i Faktów. Po małym piątkowym szoku, czyli po włączeniu telewizora i ujrzeniu szumiącej wojny mrówek, szybki telefon do Cyfry i w przeciągu dwóch tygodni (niehumanitarne!) połączę się ze światem. Oj, coś mi się zdaje, że po tym czasie bardzo się zdziwię, gdy powrócę do świata. Mam nadzieję, że pozytywnie. Optymizm pustelnika:)
Kilka nowych propozycji się w moim życiu pojawiło, więc ta cisza mi służy. Pędzlowi mniej, bo od kiedy telewizor wieje chłodem, pozostaje mu kaloryfer. Wystarczyło wziąć do ręki pilota, a on już mościł się na mediowym pudle. Teraz przechodzi obok niego i spogląda na czarną masę, potem na mnie, wzdycha i pakuje się na kaloryfer. Takie życie z roztrzepaną współlokatorką, mój drogi kocie:) Coś czuję, że w Wigilię mi wygarnie. A może do tego czasu zapomni?
Cisza ma jeszcze to do siebie, że słyszy się to, co za ścianą. A nawet za kilkoma ścianami. Właśnie sąsiedzi dwa piony dalej (czyli w klatce obok) rozmawiają zwracając się do siebie per zawód i per narzędzie pracy. Ale nie jakiś zawód na co dzień spotykany. On nie mówi do niej Kasjerko, ani ona do niego Ślusarzu. Rozmawiają o najstarszym zawodzie świata i "pieszczotliwie" nazywają siebie nawzajem narzędziami (częściami ciała, jeśli mam być skrupulatna) w tym zawodzie używanymi.  Ciekawe czy taki świat zamknięty w kilku słowach tej samej kategorii jest światem prostszym. Tak by się mogło wydawać, prawda? Bo przecież ich rozmowa się klei - dobrze to słyszę.
I tym sposobem miałam swoje Fakty. Osiedlowe.
Poczytam i zmykam spać.

niedziela, 29 stycznia 2012

Wpadek kilka:)

Na biurku pomalowane na biało schną skrzynki, skrzyneczki, wieszaki i inne cuda w oczekiwaniu na przyszłe udekorowanie. Na komodzie w przedpokoju stygną upieczone anioły. W piekarniku na ich miejsce wskoczyły suchary, w których zakochałam się bez reszty po pierwszym chrupnięciu kilka miesięcy temu. Puszka opustoszała, a w niedzielę jakoś mnie ciągnie do pieczenia. Maszyna do szycia rozłożona na stoliku wiklinowym czeka na klik, by ruszyć z kopyta. Nic z tego. Czas się na chwilkę zatrzymać. Na troszkę chociaż, bo na liście na dziś muszę wykreślić kilka pozycji i nie ma przeproś. Potem.
Byłam na krótkim spacerku. Byłby dłuższy, gdybym taki chojrak nie była i pamiętała ostatnie prognozy i babcine rady o ubieraniu się na cebulkę. Krótki niekrótki, dobrze mi zrobił. Trzy razy byłam w łazience, by rumieńcami na twarzy się pozachwycać:)
Styczeń się kończy. Od kilku dni zatrzymuję się, obserwuję, szeroko oczy otwieram za zdziwienia i niedowierzania, bo chyba to mające początek pod koniec listopada zmęczenie odeszło w końcu. Skończyło się, odpłynęło lub poszło w diabły - wszystko mi jedno. Nie ma i już. Jak ręką odjął. Hura sobie krzyknę i nawet podskoczę!
Grasza zachęciła mnie do wyznania grzechów zmęczenia. W sumie co mi zależy:) 
Przypadków było niewiele, a może nie wszystkie zauważyłam, co jest całkiem możliwe. Ok, zaczynamy od przejęzyczeń:

Rozmowa telefoniczna z Agą:
-Co robisz?
-Myję szyszki.
Co tu dużo mówić, Aga też była przemęczona, bo dopiero po kilku zdaniach na inny temat dotarło to do niej.
-Czyli co właściwie robisz?
-Myję szyszki. A dokładniej szyję myszki.

Wróciłam z zakupów i mówię do Syna:
-Spotkałam Jamę Macka.
Syn, cóż, też widocznie zmęczony, zapytał:
-Tak? I co mówiła?
A Jama Macka to oczywiście Mama Jacka:)

Innego dnia. Skompletowałam pranie z ręcznikami włącznie. Przyniosłam świeże ręczniki,  położyłam na pralce, nastawiłam pranie i zapomniałam te ręczniki porozwieszać na wieszaczkach. Chwilę potem z pokoju wyłonił się Syn.
-Mogę zająć łazienkę? Chciałbym się wykąpać.
-Jasne. Na pralce masz świeże pomidory.
Błagam, nie pytajcie mnie, skąd mi się wzięły te pomidory! Zielonego i czerwonego pojęcia nie mam:)

Dalej. Rozmawiam z Agą przez telefon. Oczywiście telefon tkwi pomiędzy ramieniem a policzkiem, bo ja z tych, co muszą (MUSZĄ!) robić co najmniej dwie rzeczy na raz, czyli rozrysowuję wykrój na płótnie. Po jakimś czasie rozmowa się kończy, odkładam telefon i próbuję dokończyć te wykroje. Ale obraz zaczyna mi się rozmazywać. Najpierw małe zdziwienie, potem strach. Wyprostowałam się powoli, bo cholera wie, co mi się stało. I niby stoję prosto, ale jakiś dyskomfort czuję. Co mi jest? - myślę sobie. Olśnienie: głowę mam w bok dziwnie przekrzywioną. Dotykam powoli lewego policzka i na co natrafiam? Na telefon! Co zrobiłam? Zamiast odłożyć telefon, zdjęłam okulary...

Idę do sklepu. Jeszcze na schodach dzwoni telefon. Odbieram rzecz jasna i rzecz jasna rozmawiam przez całą drogę do sklepu. W kurtce ręka co chwila cierpnie, więc od czasu do czasu przekładam telefon do drugiej. Niewygodnie mi jak nie wiem co, bo co chwila muszę przekładać wszystko, nie tylko telefon. No właśnie: jakie wszystko?! Przecież dopiero zmierzam do sklepu. Zatrzymuję się tuż przed sklepem i przytomnieję Dwa wielkie worki ze śmieciami w dłoniach:) Więc w tył zwrot do śmietnika - dłuższy spacerek:)

I jeszcze jedna historia z telefonem. Jadę pozałatwiać sprawy na tak zwanym mieście. Telefon tym razem dzwoni, gdy zawiązuję buty. Spieszy mi się, więc nie siadam, by porozmawiać (tym bardziej, że wiem, iż to będzie rozmowa z tych dłuższych), tylko dalej wkładam kurtkę, zapinam, omotuję szalik, rękawiczki do kieszeni. Sprawdzam jeszcze zawartość torebki, czy aby niczego nie zapomniałam. Papiery są, portfel na miejscu, chusteczki, pomadka. Więcej mi nie trzeba. Wychodzę rozmawiając. Gdy dochodzę do przystanku, wkładam rękę do kieszeni i dochodzi do mnie, że... telefonu zapomniałam.
-Kurczę, muszę wrócić do domu, bo coś zapomniałam - mówię do telefonu rzecz jasna:)
Gramolę się na drugie piętro, zrzucam torebkę i gorączkowo szukam. Ni w ząb!
-Cholera, nie mogę znaleźć.
-A co ty szukasz - dobiega pytanie przy uchu.
-Telefonu. Nie mogę bez niego pojechać.
-Aha - pada po prostu i wracamy do rozmowy jak gdyby nigdy nic. Dobre pięć minut później słyszę:
-Wiesz co? Głupio mi, że dopiero teraz pytam, ale czy ty przypadkiem nie szukasz tego telefonu, przez który rozmawiamy?

Więcej grzechów nie pamiętam:)
No może jeszcze to, że tuż po kliknięciu "wyślij" do organizatora kiermaszów zauważyłam zamiast "pozdrawiam" PIZDRAWIAM... Po szybkich przeprosinach dostałam maila u uśmiechem. Ufff...

Pośmiałam się z siebie, odpoczęłam i do roboty! Miłego dnia Kochani:)

niedziela, 15 stycznia 2012

Podrygiwanie pokręconej

Nie wiem, jak to się stało. 
Może to kara za dywanik z przedpokoju? Przyznaję: lenistwo i niechęć do pokonania dwóch pięter w dół, rozwieszania na trzepaku, trzepania i dwóch pięter w górę mnie ogarnęły. Po co zamęt dla jednego małego chodniczka? Koniec końców wykonałam część zadania, a mianowicie odczekałam, aż się ściemni (czytaj: uśpi się czujność sąsiadów) i wytrzepałam chodniczek na ziejącym wiatrem balkonie. Choć z całą pewnością uniewinniają mnie poczynania sąsiadów z góry (dłuuuga historia), to nie czuję się z tym najlepiej.
Może kara za Menopauzę Pani Domu? Ekspresyjne odkurzanie, noszenie kwiatów w niemałych donicach pod prysznic i odnoszenie na miejsce, szorowanie poziomów w kuchni pokrytych tłuszczem i pionów skrobanie z kamienia w łazience. Wszystko to powoduje lanie potu ciurkiem, czyli menopauza jak nic. Tylko nikt nigdzie nie napisał (sprawdzałam na forach wszelakich), że menopauzę trzeba przetrwać bez przeciągów, a ja mam okno balkonowe proste w obsłudze.
Może to kara za spocone zbiegnięcie na parking z siedmioma kilogramami książek dla Mamy Przyjaciela? Spocone, bo pomiędzy poziomami w kuchni i pionami w łazience. Konieczne, bo wiem, jak boli brak książki w zanadrzu, gdy ta obecna się kończy. Kilogramy nie na sztuki, bo mole książkowe inaczej postrzegają świat.
No właśnie! To kilogramy wyniesione we wtorek z biblioteki mnie zmyliły.  Gdy w środę rano zabolało, pomyślałam, że to stawy, że może kręgosłup. Stare kości.
A to nie kości. To kara za sprzątanie przedświąteczne po świętach. Nerki mi przewiało.
Ale radzę sobie.
Jednak nie ma tego złego. Rano nie wstaję ot tak sobie z łóżka, a turlam się i dzięki temu co dzień wstaję prawą nogą:) Budzę się nocą wielokrotnie z bólu i niemocy i łapię chwile, podczas których mogę przemyśleć kawałki nadchodzącego dnia i rano wstaję z nowym planem.
Tylko z muzyką gorzej. Gdy jestem sama, uwielbiam siedzieć w ciszy. Jednak gdy w pokoju Syna rozlega się muzyka-hmmm-polski rap, czy jak by to zwał, którego sama za nic bym sobie nie zapuściła, na tyle wszedł w moje życie, że podryguję, podtańcowywuję, podskakuję, gdy tylko znajdę się na nogach. A teraz z bolącymi nerkami? Tańczę na poziomie molekularnym. Wirują komórki.
Grunt, że coś się rusza, czyli żyję:)