wtorek, 29 maja 2012

Dzień jak niecodzień

Dzień zaczął się niespodziewanie źle. Mała seria na dzień dobry.
Zaczęło się od puszki szprotek w oleju. Mały ruch i olej o rybim zapachu był na stole, krześle i na ciemną wczorajszą nocą wyszorowanej podłodze. Szybki zwrot po cokolwiek do ratowania reszty oleju spływającego ze stołu (lub raczej większej powierzchni podłogi i krzesła od oleju) i mój ukochany kubek z Bolesławca w drobnych kawałkach dołączył do oleistej plamy wraz z listkami na wpół zaparzonej herbaty i wodną zawartością. Co tam podłoga, ale MÓJ KUBEK! Bliska łez wyciągnęłam mój poprzedni ukochany, postawiłam na środku stołu dla bezpieczeństwa i drżącymi dłońmi nasypałam herbaty. Czajnik w dłoń, by nalać wody i za późno podstawiony czubek. Strumień wody odbił się od leżącej w umywalce samotnej łyżeczki i poszybował na ścianę, lodówkę i kuchenkę gazową. O sobie nie wspomnę, bo co tu się użalać nad kilkoma kroplami wody, skoro od rana mój wizerunek ofiary był niemal skończony.
A potem poszłam umyć włosy. Łepek nad wanną. Namoczone włosy, prysznic na chwilę szamponowania odłożony do wanny, jak zwykle. Ale o zwykłości dziś nie ma mowy. Prysznic ożył. Mały, kilkucentymetrowy zwrot i potem wycieranie podłogi, ścieranie kropel ze ścian, pralki, drzwi i polerowanie luster. Eh!
Wkrótce okazało się, że to nie tylko NIE MÓJ DZIEŃ, ale i Pędzla. Wlazłam na niego zaraz po śniadaniu, które wreszcie doszło do skutku. Wina jest na pół moja i na pół jego skrzywień. Bo kto to widział, by opalać się w pełnym słońcu okutanym w kocyk?! Ano ja widziałam i widzę każdego słonecznego dnia, jak to włochate stworzenie próbuje się okryć, bo słońce to za mało. Obraził się na całe 15 minut. Pewnie potrwałoby to dłużej, gdyby nie moja skrucha. Poszłam poprzytulać.
Czas na pranie. Wrzucanie ubrań do pralki rzecz prosta, prawda? Nie, jeśli ma się niesforne skarpetki. Jedna z moich ukochanych w tonacji fioletowej z frędzelkami od Mikołaja Kasi wylądowała w kibelku. Prawa, lewa? Po godzinie pralka zasygnalizowała wykonanie zadania. Przerzucam wszystko z bębna do miednicy i znów bunt świątecznej skarpetki-wylądowała w żwirku kocim. Prawa, lewa? Oszaleć można.

Po takim poranku może być albo gorzej albo już tylko lepiej. Było lepiej.
Poszłam na zakupy, bo w lodówce echo. Nie będę ściemniać, bałam się, bo słyszałam, że i w drewnianym kościele cegła na głowę spaść może. W taki dzień chyba nie miałabym prawa się dziwić, czy mieć pretensji do losu. Ale o dziwo wróciłam w jednym kawałku. I nawet żaden gołąb z problemami żołądkowymi mnie nie dopadł, a nawet zostałam dwa razy przepuszczona na pasach dla pieszych. Wyszło na to, że jednak może być tylko lepiej. Z torbą zakupów otwieram skrzynkę na listy i serce zaczyna mi bić jak szalone. Zawał? Też nie powinno zdziwić. Ale nie. List od Siostry!
Wchodziłam na drugie piętro przyciskając list do piersi. Nie wypuściwszy go z tej pozycji nastawiłam wodę na kawę, wyciągnęłam zapomnianą filiżankę w niebieskie kojące wzorki, wsypałam brązowe granulki. Na środku stołu. Rzadko piję kawę, a taka niespodzianka ze skrzynki zasługuje na inność. Kiedy pisałyśmy do siebie częściej, byłam skłonna pomęczyć się do wieczora, co jakiś czas rzucając okiem na nieotwartą kopertę i muskając ją mimochodem, by potem w ciszy i samotności, gdy wszyscy już śpią, słodko poświęcić czas na bycie sam na sam z Siostrą. Dziś już nie miałam siły robić z siebie męczennicy. Już i tak czułam się ofiarą losu.
Jak nie patrzeć, ciekawy dzień.
Umówiłam się z sąsiadką na jutrzejsze bieganie. Zastanawiam się, czy to rozsądek nad wyraz zdrowy, bo przydałoby się cokolwiek zrzucić i cokolwiek ujędrnić, czy też głupota czysta jak łza, bo przecież mam kolana kwalifikujące się do cięcia. Swoją drogą lekarz kazał zrzucić cztery kilo.
Jutro się okaże, czy zaczyna się nowy etap w moim życiu, czy po kilkunastu lub kilku krokach poczuję, że to właśnie to, czy też będę patrzeć za oddalającą się sąsiadką, a po jakimś czasie powracającą, by potem zasiąść przed maszyną do szycia i pomyśleć, że życie jest jednak ciekawe.

niedziela, 13 maja 2012

Euro i inne ptaki

Gdybym wiedziała, czym to się skończy, darowałabym sobie mycie okna w taki chłodny dzień. Jednak udekorowana przez gołębie odchody szyba w kuchni przyprawiała mnie o mdłości, gdy tylko na nią spojrzałam. Skończyło się przeziębieniem, nosem przeciekającym, poczuciem hełmu na głowie i głosem młodzieńca wchodzącego w fazę mutacji.
Abstrahując, moje częste ostatnio wątpliwe szczęście do ptaków z problemami trawiennymi zaczyna mnie niepokoić.
Gołębie to nie wszystko. Inne pierzaste też nie pozostają w tyle. Na przykład nocny ptaszek śpiewający. Słowik, drozd śpiewak, łozówka, lelek? Nie mam pojęcia, co mieszka w mieście i spać nie może. Obudził mnie kilka dni temu o drugiej w nocy. I piękne to było! Ale z tego zachwytu zasnąć ponownie nie mogłam i następujący dzień do tyłu. 
Albo taka wrona. Idę sobie grzecznie chodnikiem podśpiewując pod nosem, a tu nagle chlup! coś przed tym nosem. Milimetry dosłownie. Patrzę pod nogi - kawał suchego chleba. Podnoszę głowę, a tam wrona ze spuszczonym łepkiem wpatruje się we mnie i głowę dam sobie uciąć, że się uśmiecha. Gdyby chociaż cień niepokoju w oczach, że złapię ten kawał jej chleba i zacznę uciekać, ale nie. Czysta złośliwość i wszystko wedle jej planu. Strach z domu wychodzić.

Z jednej strony ptaki, z drugiej wszędobylskie Euro. To też mnie męczy i prześladuje. Pewnie nie tylko mnie. Koszulki, breloczki i kubki rozumiem. Ale euro-masło, euro-makaron, jajka kibica, jogurt kibica, euro-batonik i inne euro-cuda. 
Dziś w związku z efektami oczyszczania okna z ptasich produktów ubocznych zawędrowałam do apteki i oto co zobaczyłam:


Co niektórzy powinni puknąć się w piłkę. A i pocisk z suchego chleba dobrze by im zrobił. Jeśli to czyta jakaś wrona, niech się chwilę zastanowi, czy nie miałaby większego ubawu niż molestowanie niewinnej kobiety.
W sumie euro-jaja, ptaki i dzisiejsze znalezisko w aptece-to się jakoś łączy, więc może i ma sens?:)
Pomarudziłam sobie i wracam pod kołdrę.

poniedziałek, 7 maja 2012

Wiem, co jem

Po mającej wiele lat temu pracy nie moich marzeń, czyli w hipermarkecie, pozostało mi skrzywienie. Nie jakieś częściowe, a zupełne. Na zakupach nałogowo sprawdzam daty ważności na wszystkim, co je zawiera. Powiem więcej, trochę nieładnie z mojej strony, ale wyciągam towary z głębi półek, bo tam właśnie upychane są te z najdłuższym terminem, czyli najświeższe. W sumie przydatne skrzywienie.
A teraz hoduję skrzywienie kolejne: czytam etykiety. Pochodzę z czasów, gdzie będąc mała vel młoda, świat wyglądał inaczej. Mleko było z mleka, chleb z mąki, wody i zaczynu, świnki ważyły więcej niż wyroby z nich zrobione i po świecie dreptały jedynie szczęśliwe kury. Dziś oczywista oczywistość oczywistością nie jest. 
Uwielbiam oglądać program "Wiem, co jem". Szczerze mówiąc to czyste sado-maso, bo po każdym odcinku czuję się wyjątkowo głupia i zrobiona w trąbę. Coraz bardziej uświadomiona chodzę na zakupy i z dreszczykiem sięgam po kolejne produkty.
Dziś naleciało mnie na rybkę. Was też nalatuje na to, co akurat mijacie na półkach, czy tylko ja tak mam? W każdym bądź razie wzięłam w dłonie puszkę, na której jak byk było napisane "sałatka z makreli". A co w środku? Miazga z ryb (40%) w tym makrela (5%). Dalej nie czytałam, bo po co. Puszka wróciła na półkę, w zamian wzięłam sardynki w oleju. Skład: sardynki, olej słonecznikowy, sól, papryka. Ujdzie.
Przy okazji przypomniała mi się saszetka karmy dla kotów. Pomyślałam, że zaszaleję i kupię Pędzlowi danko z krabami. Szaleństwo nie przekładało się na cenę, bo saszetka z tym szlachetnym mięsem była tańsza od każdej innej mięsnej. Doczytałam w domu skład: wkład mięsny (30%), ryby (4%), mięso kraba (o,6%). Szlachetność nad szlachetnościami.
Glutaminian sodu o wszystkich możliwych smakach, świńska żelatyna w jogurcie, papier zamiast mięsa w parówkach, kasza w kiełbasach, zestaw rodem z McDonald'a z proszku (nie wierzycie? popatrzcie: KLIK), jajka na sypko, tablica mendelejewa w napojach gazowanych i wszystkie E tego świata.
A Wy co dziś jedliście na obiad?