piątek, 31 października 2014

Biedronka

- Na zakupach pani była, pani Moniczko? - zaczepił mnie sąsiad.
- A tak. Owoce i warzywa. Jesienią trzeba się troszkę powspomagać - odpowiedziałam unosząc nieco torbę.
- Bardzo mądrze, pani Moniczko. Bardzo mądrze. Widzę szczypiorek - rzekł.
- Lubię szczypiorek.
- Bardzo mądrze, pani Moniczko. Szczypiorek jest dobry na wnętrzności.
Poczułam się bardzo mądra, a na schodach jeszcze mądrzejsza, bo mniej więcej w połowie wspinaczki wpadłam na pomysł, jak zamienić na chwilę jesień w wiosnę. W kuchni rozpakowałam cały arsenał, poupychałam w odpowiednie miejsca i zrobiłam sobie szczypiorek ze śmietaną. Wiosna jak nic. Wyszło słońce, zaśpiewały ptaki, niemal zobaczyłam motyle, a moje wnętrzności wzdychały z wdzięczności.

Skąd te zakupy? No właśnie. Kilka dni temu dotarło do mnie, że niezależnie w jakim punkcie, momencie, warunkach i stadium życia się znajduję, to jest ten moment, że powinnam czuć się w pełni szczęśliwa. Dlaczego? Bo na naszym osiedlu tydzień temu otworzyli Biedronkę.
Dzięki czemu ta wielka prawda do mnie dotarła? Z zasłyszeń, obserwacji, podsłuchów wręcz. Od jakiegoś czasu zmieniły się bowiem rozmowy na naszym osiedlu. Zanikło zwyczajowe "Cześć, co u ciebie?" i "Dzień dobry, jak zdrówko pani?". Zamiast tego "Cześć, byłeś już w Biedronce?", "Dzień dobry, była już pani w Biedronce?". Zrozumiałam, że Biedronka to sedno życia, cel, nirvana.

Powędrowałam dziś do OBI po farby. Tak się składa, że Biedronka stoi po drodze. Nawet dwa razy, bo w tę i z powrotem. Idąc w jedną stronę, rzuciłam ledwie okiem i poszłam dalej. Krocząc zastanawiałam się, co to było za rzucenie. Ciekawskie? Tęskne? Spacery służą rozmyśleniom, więc wracając już wiedziałam, że ulegnę. Bo jak można żyć wśród dalszych, bliższych i najbliższych sąsiadów i odstawać od nich?! Poza tym zaczęłam odczuwać strach, bo nie oszukujmy się: wcześniej czy później i mnie ktoś zada pytanie, czy już tam byłam! A ja nie lubię się bać, nie lubię adrenaliny, ryzyka. Ja lubię żyć spokojnie, szczęśliwie i być w porządku. Bo przecież kłamać nie będę, a nie wiem, jak zniosłabym ten wzrok karcący za takie przewinienie, jak nie bycie. A widziałam, jak patrzą!

Chwilę po przekroczeniu progu wiedziałam, że presja społeczna to siła. Z całą pewnością większość, jak nie całe osiedle już tu było. Skąd taki wniosek? Pustki na półkach. Ogarnął mnie wielki wstyd. Ci, którzy nie byli do tego samego dnia, co ja, byli w tym samym momencie. Z obłędem w oczach pakowali swoje wózki. Ilość sztuk wózków na rodzinę - tyle, ile członków rodziny. Wiem, że nieładnie, ale pozaglądałam w koszyczki i zobaczyłam najbliższy los kilku rodzin.
Kobieta zdecydowała się na dietę jogurtową. Mam nadzieję, że znalazła - w necie zapewne - taką, że można jogurt jeść do woli, bo inaczej przez najbliższy miesiąc jej wnętrzności nie zobaczą nic innego. Szczypiorku chociażby. A może cała rodzina na dietę przechodzi? Z kuzynostwem zapewne. Bądźmy optymistami.
W koszyku starszej pani trzy olbrzymie pudła proszku do prania. Zarobi się (zapierze) kobieta na śmierć! W optymistycznej wersji zobaczyłam w wyobraźni gromadę wnuków, które babcię kochają i z całą pewnością jej pomogą. Gdzie ona to wszystko wywiesi do wysuszenia?
W jednym z domów przez kilka tygodni będzie pomidorówka. Spojrzałam na dwójkę dzieci przyczepionych do nogawki ojca z nadzieją, że jednak wybrał za żonę i na ich matkę kobietę z wyobraźnią, która potrafi i gulasz ugotować i spaghetti, pulpety może. Te dzieci nie zasłużyły na wieczną pomidorówkę! Żadne dziecko na to nie zasługuje.
Takich historii było więcej. Co koszyk to los. Ja utknęłam przy stoisku owocowo-warzywnym. Kosz przy koszu, ściśle, upojnie, miłośnie wręcz. Dawno nie miałam siniaków na nogach i niech tak zostanie. Wrzuciłam trochę dobra do koszyka, po drodze zajrzałam do lodówki i sięgnęłam po fetę. Uwaga mieszkańcy mojego osiedla! Drzwi lodówki zamykają się same tuż po ich otworzeniu. Ale pewnie już to wiecie - byliście przede mną. Jak dobrze, że mózg ma tak mocny pancerz, ale bolało jak cholera.
Przy kasie się ostałam, ale nie ma tego złego, bo wzięłam z półki "Moje smaki życia" i przeczytałam od deski do deski. To miło, że była taka kolejka, bo w domu nie miałabym na to czasu - praca czeka. Wróciłam w pełni świadoma, że jestem społecznie w porządku, że żyję we wspólnocie i że nie tylko nie muszę się obawiać pytań, ale mogę chodzić po osiedlu z podniesioną głową.
Veni, vidi, vici. Tak, przybyłam, zobaczyłam, zwyciężyłam. To ostatnie po starciu z lodówką. Nie wiem, jak jest po łacinie "nieprędko tu wrócę", ale nieważne. Nie muszę być aż tak mądra. Ważne, że jestem szczęśliwa!

niedziela, 26 października 2014

Zbiór opowiadań "Każdego dnia..." - recenzja

"Każdego dnia los może przynieść nam szczęście. Trzeba tylko umieć patrzeć..." - tak zaczęła swoje opowiadanie Magdalena Witkiewicz. Czym jest szczęście? Dla każdego z Autorów opowiadań zebranych w antologii "Każdego dnia..." to coś zupełnie innego. Autorzy są wyjątkowi. Część nazwisk rozpoznamy od razu, część kojarzymy z mediów i internetu, część zechcemy poznać po przeczytaniu. Co łączy tych ludzi? Uwaga życia.

Rzadko czytam opowiadania. Bo nie lubię? Nie, skądże znowu! Jestem po prostu czytelnikiem długodystansowym. Jestem zaganianą kobietą, czytam z doskoku w ciągu dnia, na dłuższą przyjemność pozwalam sobie przed snem. Lubię powieści, długie historie. Lubię je przerywać, by do nich wrócić. Z każdą nową książką buduję sobie namiastkę stabilności.
Z opowiadaniami jest tak, że zaczynają się z pierwszym łykiem gorącej kawy, a kończą z ostatnim, już zimnym. Nie ma do czego wracać. Zawsze można przeczytać kolejne, prawda? Nie tym razem. Nie w przypadku zbioru opowiadań "Każdego dnia...". Zdarzają się chwile, które budzą emocje lub zatrzymują powodując refleksję, potrzebę zastanowienia się. Takie są te opowiadania. Nie da się ich czytać jednym ciągiem, jedno po drugim. Po skończeniu każdego opowiadania wkładałam zakładkę, zamykałam książkę, odkładałam na stoliczek obok pustej filiżanki i zaglądałam w siebie.

Jolantę Radomską, z racji tego, czym się zajmuję, znałam dotychczas jako Panią Niteczkę. Widziałam, jak rozwija się przez ostatnie lata, jak dopracowuje projekty, jak brnie twórczo do przodu. Wiedziałam, że boryka się z chorobą i że tworzenie jest dla niej pewnego rodzaju terapią. Teraz poznałam inną Jolę. Teraz wiem, jak poważna jest jej choroba, ten smok i wiem, że szycie to nie jakaś tam terapia lecz jej życie. Poznałam niezwykle silną kobietę, nieco szaloną, zabawną. Pisze o codzienności, której my nie znamy, której nawet nie potrafimy sobie wyobrazić. Mogłaby się zamknąć w tym swoim świecie, w tym niezrozumieniu, ale Jola wychodzi z tej skorupy. Jola się nie użala. Jola upada, podnosi się i żyje. I pięknie pisze!

Olga Bończyk zrobiła coś wydawałoby się trywialnego: pokochała siebie. Bohaterstwo? Tak! Ilu z nas patrząc w lustro widzi przyjaciela? Ilu z nas ma ochotę ze sobą porozmawiać, tak szczerze, od serca? Przyznać się do błędów i słabości, opowiedzieć o radościach, zdefiniować szczęście. Zdać sobie sprawę z życia po prostu, z naszego miejsca w nim i z niego w nas. "Bo to wielkie szczęście wiedzieć, do jakiego celu zmierzamy". Po przeczytaniu tego opowiadania wręcz ciągnie nas do lustra. Ja się nie oparłam!

I wreszcie Gabriela Gargaś - inicjatorka projektu uwieńczonego tą książką. Tutaj wielki ukłon i podziękowania. Jak dobrze, że istnieją na świecie ludzie, którzy budzą się z pomysłami lub wpadają na nie pomiędzy jedną codzienną czynnością a drugą i potem je realizują. Gabriela napisała o zwyczajności. Wciąż za czymś tęsknimy, czegoś pragniemy, chcemy więcej, chcemy zmian, emocji, ekscytacji. A wystarczy stworzyć listę zwyczajności, jak zrobiła to Autorka, by mieć się do czego uśmiechać. Pragnijmy, marzmy i tęsknijmy, bo przed nami przyszłość, która jest z natury zaskakująca. Ale bądźmy tu i teraz, bo ono nie jest takie zwyczajne. Ponownie przytoczę słowa Magdaleny Witkiewicz: "Trzeba tylko umieć patrzeć".

Poprzestanę na tych trzech historiach i gorąco zachęcam do poznania reszty. Zapewne dziwnie to zabrzmi, ale można nie przeczytać tej książki. Świat się przecież nie zawali. Jednak jedno Wam powiem - ja, kobieta po lekturze - nieprzeczytanie jej jest dla mnie jak nie wpuszczenie do domu gościa, który stoi na wycieraczce i puka przestępując z nogi na nogę. To jak nie wpuszczenie do życia wartościowego człowieka, a w tym przypadku wielu ludzi. Jak się czuję po przeczytaniu tych opowiadań? Czuję się wzbogacona wartością, jaką daje poznanie człowieka. Czuję się silniejsza, bo jesteśmy tak silni, jak ludzie obok nas. Uśmiecham się na myśl, że ci ludzie ze swoimi historiami pozostaną przy mnie. Tym jest dla mnie ta książka.

Opowiadania łączy to, że każde zaczyna się od słów "Każdego dnia...". We wstępie napisałam, że Autorów łączy uwaga życia. Łączy ich jeszcze jedno: każdy z nich zrzekł się honorarium na rzecz dzieci chorych i niepełnosprawnych wspieranych przez Fundację Marka Kamińskiego, który daje się jeszcze lepiej poznać w swoim opowiadaniu. Człowiek jest taki, jaka jego historia.

Wydawnictwo: Salwator
Data wydania: 2014-10-01
Kategoria: Literatura piękna
Liczba stron: 160
Autorzy: Marek Kamiński, Olga Bończyk, Anna Pawłowska-Pojawa, Magdalena Witkiewicz, Marta Fox, Ewa Foley, Jolanta Radomska, Ewelina Skarżyńska, Przemek Kowalik, Magdalena Steczkowska, Tomasz Żółtko, Małgorzata Warda, Natalia Karcz, Katarzyna Michalak i Gabriela Gargaś

środa, 22 października 2014

Rozwiązanie konkursu

W imieniu Kajtka bardzo dziękuję wszystkim Młodym Czytelnikom i jednocześnie wielbicielom mojego młodego bohatera za tak duży odzew. Nie spodziewaliśmy się aż tylu podbitych serc! :)
Bardzo nas wzruszyliście, więc każdy z Was dostanie mały kajtkowy upominek :)
Za chwilkę Kajtek napisze maila do każdego z Was. 

Natomiast kajtkowa torba wędruje do Weroniczki - niech Ci się dobrze nosi!

Taki oto list Kajtek dostał od Weroniczki:

Cześć Kajtek!
Mam na imię Weronika i właśnie się zorientowałam, że się nie poznaliśmy!
Dziwne, bo znam już Karolcię i Mikołajka – pasowałbyś do naszej paczki :-)
Ja nie potrafię jeszcze pisać – właśnie poszłam do pierwszej klasy – ale uczę się i może też będę pisała kiedyś pamiętnik... Z czytaniem też na razie nie radzę sobie tak, jak Ty, ale to nie szkodzi, bo Mamusia i Babcia czytają mi na zmianę. A wiesz, bardzo lubię chodzić do biblioteki i wypożyczać książki – pierwszy raz Mamusia zabrała mnie gdy miałam dwa latka ;-) Od tego czasu ciągle coś czytamy!
Myślisz, że ta Twoja p.Monika wzięłaby pod uwagę moje zgłoszenie? Może wstawisz się za mną? W końcu sam mówiłeś, że p.Monice się tylko wydaje, że ma wpływ na to, co robisz ;-)
Podoba mi się bardzo torba, na której jesteś. Może to byłby dobry początek, a na urodziny, które już niedługo poproszę Rodziców o „Zeszyt z aniołami”...
Mam nadzieję, że niedługo się poznamy!
Pozdrawiam Cię serdecznie
Weronika

niedziela, 19 października 2014

Rozmowy domowe

Siedzę nad terminowym zamówieniem - dużo do zrobienia, czas się niebezpiecznie kurczy.
Przychodzą moi Młodzi.

- Może jakoś możemy pomóc?
- Pomożecie, jak na dziś opanujecie kuchnię.
- Ok.
- W lodówce jest kurczak do rozebrania.
- To znaczy?
- Obedrzeć ze skóry, wyłamać kończyny, wyrwać piersi.
- Nie ma takiej opcji.
- Ale można to połączyć z przyjemnością i wyżyć się bezpiecznie.
- Co masz na myśli?
- Wystarczy wyobrazić sobie, że to nie kurczak, tylko ktoś konkretny.
- ...
- No, nie patrzcie tak. Czasem trzeba, a to nieszkodliwy sposób na wyżycie się.

Spojrzenia, milczenie, oddalające się kroki, dźwięk zamykanych drzwi, a zza nich:
- A mama pisze książki dla dzieci.

niedziela, 12 października 2014

Wypleść marzenia

Są marzenia i marzonka
Z marzeniami jest tak, że choć ulotne, enigmatyczne, efemeryczne wręcz, to można je skategoryzować. I nie chodzi o wielkie jak podróż do Chin, czy małe o filiżance kawy. Marzenia dzielą się na takie, do których spełnienia musimy dążyć sami, musimy w to włożyć pracę, czas, zaangażowanie, siebie, czasem coś poświęcić. Są takie, które się nie spełnią, jeśli ktoś lub coś nam nie pomoże, nie pojawi się w naszym życiu. To może być człowiek, może być przypadek lub po prostu znalezienie się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu. Są też takie marzenia, które się spełniają zanim je się wypowie. Coś się wydarza, a my mówimy: nawet o tym nie marzyłem! Ale wiemy, że to jak spełnienie marzeń.
Są marzenia-postanowienia. Pierwsza myśl to te noworoczne, których okres ważności często mija zanim się je jeszcze zapisze. A jeśli już, to ileż razy zapisywaliśmy je w miejscu, do którego już później nie zajrzeliśmy! Nie zapisuję, bo przecież wiem co postanowiłem i pamiętać będę. A tu guzik! Postanowienia mają skłonności i predyspozycje do alzheimera i to jakoś tak z mety do najcięższego stadium, bo zamiast gdzieś w codzienności od czasu do czasu zanikać, one od czasu do czasu się pojawiają. Ale może później. Później nie nadchodzi nigdy.

Któregoś dnia zamarzyłam o fotelu bujanym. Prosta rzecz: pójść, kupić, posiąść i mieć. Nie, nie o taki fotel mi chodziło. Zamarzyłam sobie, że kiedyś, gdy będę już radosną staruszką, zasiądę na radosnym fotelu bujanym, pomalowanym na radosny kolor, będę się radośnie bujać, a radość będzie wszechobecna z tak prostego powodu jak to, że sama sobie go uplotłam. Zamarzyłam sobie.
Pamiętam chwilę, gdy postanowiłam sama sobie napisać książkę. Miałam wtedy lat dziesięć. Upłynęło trzydzieści lat i mam ją w dłoni. Kiedy kilka dni temu usłyszałam, że w naszym Domu Kultury jest kurs wikliniarski, przeliczyłam szybciutko: trzydzieści lat zanim za fotel się zabiorę, będę miała wtedy siedemdziesiąt - to dobry czas, by zacząć się bujać. Nie mogłam nie pójść na ten kurs. Toż to ostatni dzwonek!
Te godziny były mi tak bardzo potrzebne. Nie przyniosłam arcydzieł lecz małe koszmarki, ale moje. Nasze - właśnie nasze, bo nie poszłam sama i to było najpiękniejsze. Nieważne, co się robi, jak się robi, czy wychodzi, czy wręcz przeciwnie - ważne, że ktoś jest obok.
Od koszyka do fotela długa droga. I co z tego? Będę miała ten swój fotel! Dwa fotele. Dwa w radosnych kolorach: jeden zielony, drugi wrzosowy. Nie wiem, co się wydarzy przez najbliższe trzydzieści lat, ale zrobiłam pierwszy krok. A życie przecież składa się z kroków.

Nasze koszmarki:)