poniedziałek, 15 marca 2010

Sny szczęsliwe


Nasze sny są odzwierciedleniem rzeczywistości, naszych marzeń, trzeci typ nas szokuje.
Gdy pracowałam w supermarkecie, śniły mi się szklane butelki z pastą do nagrobków, na których nie mogłam znaleźć ceny. Gdy w firmie dekoracyjnej-kleiłam pęknięte balony taśmą izolacyjną. Gdy w ubezpieczeniach-klienci, do których dzwoniłam, siadali nagle przy moim biurku i stroili dziwne miny skłaniając mnie tym do odłożenia słuchawki.
Od dłuższego czasu we śnie lepię, maluję, szyję, odkrywam, że ktoś szyje to, co ja lub widzę mojego uśmiechniętego kota (nota bene Pędzla) z pędzlem w łapach. Jakim więc zaskoczeniem był dla mnie dzisiejszy sen! Ocean, horyzont jak okiem sięgnąć nie niepokojony żadnym statkiem czy żaglówką. I plaża. Piach bez jednego kamyczka i bez żadnego człowieka. Tylko ja, ocean, piach i słońce. Szłam sobie po kostki w wodzie uśmiechnięta, szczęśliwa, sen się ciągnął rozkosznie, a ja marzyłam, by tak iść i iść.
I wtedy go zobaczyłam.
Teraz przeniesiemy się prawie siedem lat wstecz, gdy jeszcze Pędzla nie było na świecie. Pędzel nie ma nic wspólnego z tą historią, ale jest moim odnośnikiem, bo pojawił się dokładnie rok po moich włoskich wakacjach. Bo właśnie do tych wakacji na chwilę wrócę. Nie będę opisywać tych dwóch miesięcy, bo to materiał na grubą książkę, a na mnie czeka maszyna do szycia i nagie króliki. Zahaczę tylko o jeden incydent.
Po wielu perypetiach z poszukiwaniem pracy trafiłam w końcu do seniory Luigii. Właściwie senioriny, bo męża owa dama nie posiadała, co po jednym dniu przestało mnie w najmniejszym stopniu dziwić. Seniora miała coś pod siedemdziesiątkę, była zrzędliwą stara panną, byłą nauczycielką z setką chorób i drugą setką natręctw. A może z dwiema setkami?
Jednym z nich był fakt, że przyjdą i zamordują. Zanim zapadał zmrok trzeba było zamknąć okna. Najpierw okiennice. Każda na trzy zasuwy. Okna jedynie na dwie. Co wieczór ten sam rytuał: do każdego pomieszczenia seniora wchodziła pierwsza, ja dreptałam za nią. Stawała przy oknie-zawsze z lewej strony-i wkraczałam ja. Okiennice trzy spusty, okna dwa spusty. Następne pomieszczenie. Kiedy już wszystko zostało zamknięte, następował czas upewnień. Powracałyśmy do pierwszego pomieszczenia, otwierałyśmy okno (my, czyli ja), sprawdzałyśmy trzy spusty, zamykałyśmy okno i przechodziłyśmy do kolejnego pomieszczenia.
Wspomniałam, że to było drugie piętro kamienicy, gdzie na każdym poziomie podłogę od sufitu dzieliły lata świetlne? No, ale skoro przyjdą i zamordują, ostrożność była na pierwszy miejscu.
Pewnego wieczoru seniora Lugia wezwała mnie jak zwykle mosiężnym dzwoneczkiem. Grzecznie podreptałam do salonu. Seniora siedziała na starym fotelu, a w dłoniach dzierżyła niezwykłej urody naczynie, białe, ozdobione błękitnymi kwiatuszkami. 
Muszę tutaj dodać, że moja znajomość języka włoskiego w chwili wyjazdu była na poziomie kulinarnym. Wiecie: pizza, spaghetti, cannelloni i cafe. Znałam też buongiorno i amore-to drugie Mama wybiła mi z głowy i kazała wracać do Polski z końcem sierpnia. Języka uczyłam się wieczorami już na miejscu zaprzyjaźniając się z "Włoskim w dwa tygodnie" oraz zapamiętując usłyszane słowa i sprawdzając je potem w słowniku.
Wracając do salonu. Seniora uniosła naczynie w moją stronę i zaczęła mówić. Co? Pojęcia nie miałam. Ale umiałam już zachwycać się po włosku, więc się zachwycałam. Bo na prawdę było czym. Naczynie było białe bielą nieskazitelną, kwiatuszki miały kolor najbardziej pogodnego nieba, a porcelana, z której było zrobione (bardziej pasuje: stworzone) wyglądała tak cudownie krucho.
Pomiędzy zachwytami próbowałam wyłapać i zapamiętać choć kilka słów, by później sprawdzić je w słowniku. Seniora mówiła dużo i z przejęciem, więc byłam przekonana, że oto przekazuje mi historię cudu, które miałam szczęście dzierżyć w dłoniach. Wychwyciłam vazo da notte i orina i już widziałam dynastię Orina zasiadającą wieczorem do wspólnego stołu, by spożyć pożywną zupę nalewaną z tej pięknej wazy.
Czar prysł, gdy znalazłam się w pokoju odprawiona ruchem dłoni seniory. Odstawiłam naczynie i otworzyłam słownik.
Vazo da notte to nocnik.
A orina to mocz.
Kiedy poukładałam sobie w głowie resztę i posprawdzałam w słowniku, wszystko stało się jasne: po zmroku sikamy do nocnika, kroki rozchodzące się po domu w drodze do łazienki zwabią morderców, a oni przyjdą i zamordują.
I to właśnie ta oto waza dynastii Orina stała dziś na mojej plaży.
Co na to Freud?

5 komentarzy:

  1. Jak zwykle się uśmiałam do łez :)
    Nie wiem, co Freud powiedziałby o wazie dynastii Orina, ale z pewnością miałby kupę roboty z seniorą Lugią :)

    OdpowiedzUsuń
  2. :)))) i ja się pośmiałam....

    OdpowiedzUsuń
  3. tylko raz czytając książkę zdarzyło mi się poczuć zapach opisywanych miejsc, a że było to Pachnidło to zapachy były okropne :) dziś po raz drugi doświadczyłam tego uczucia, najpierw zapach morza, piasku i rześkiego powietrza, potem zatęchłej kamienicy, goździków i kulek na mole a na końcu... orina :)
    chętnie przeczytałabym Twoją kryminalną powieść osadzoną w tej włoskiej kamienicy, może uda Ci się ją stworzyć pomiędzy nagimi królikami :)

    OdpowiedzUsuń
  4. O! Timboctou ma doskonały pomysł! A narzędziem zbrodni będzie vazo da notte :-DD

    Freud niewątpliwie jak większość snów i ten scharakteryzowałby jako sen o silnym podtekście seksualnym, niewyżytym ego i ukrytym jestestwie... ;-D

    OdpowiedzUsuń
  5. Freud, by powiedział,że to wszystko jest zwiazane z sexem.Albo za dużo albo za mało, a ten nocnik...to już sam sex...

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za pozostawione słówka:)