poniedziałek, 11 listopada 2013

Maleńkie zatrzymanie

Dzisiejszy wieczór jest jakiś inny. Może dlatego, że rzuciłam pracę w środku dnia. Nie, nie zupełnie, tylko na dziś. Postanowiłam nagle, że zrobię to, na co mam ochotę, choć w chwili postanowienia wcale nie wiedziałam, na co mam ochotę poza tym, by rzucić robotę.
Wzięłam prysznic w samo południe. Taki dziki zachód inaczej. Nałożyłam odżywkę na włosy, zawinęłam szeleszczącą folią. Potem maseczka na twarz, i druga i trzecia, bo jak szaleć, to szaleć. W końcu otworzyłam notes, wyłączyłam radio, odłączyłam się od sieci i uderzałam w klawisze, aż ścierpły mi plecy. Te papierowe notatki robione od miesiąca najpierw wzdychały, potem skamlały, krzyczeć zaczęły całkiem niedawno, a dziś to ja już wrzask usłyszałam. Jak mi się cudownie pisało!

Ostatnio wciąż przekraczam zenit moich możliwości, choć powinien być jeden - stabilny, nieprzekraczalny. A tu się łobuz wciąż przesuwa, uskakuje i słyszę jak chichocze. Walczę z czasem, który staje się dla mnie coraz większą zagadką i nie potrafię jej rozszyfrować. Nadal też nie potrafię sklonować swoich łapek, ale może powinnam się pogodzić z tym, że domowymi sposobami się nie da.

Ostatnio dużo się u mnie dzieje. Zamówienia, książka i inne ważne sprawy. Mała – a raczej jednak duża – rewolucja w moim życiu. Nie będę o tym pisać. Wystarczy, że czuję. Jedni uczucia wyrażają, inni tłumią, a ja sobie przeżywam. Zamieszanie niemałe, ale wszystko idzie w dobrym kierunku, a przecież o to chodzi, prawda?

W sobotę siedziałam na fotelu dentystycznym, w tle Eros Ramazzotti zapewniał mnie, że wciąż go zadziwiam wszystkim co robię, że go zaskakuję (Tu mi stupisci ancora in tutto quel che fai mi meravigli ancora). W sumie niewiele robię, pomyślałam. Ale to miłe, że zaskakuję. I pomyślałam, że to cudowne, że są na świecie mężczyźni, którzy potrafią tak pięknie łagodzić. Słowem, spojrzeniem, głosem.
- Czy pani się uśmiecha? - usłyszałam i otworzyłam oczy.
- Przepraszam - powiedziałam, a właściwie usiłowałam, bo chyba wszyscy wiedzą, jak się rozmawia z dentystą mając otwartą buzię i ligninowe korki. Swoją drogą, ciekawe jak zauważyła, że się uśmiecham?!
- Proszę nie przepraszać - zrozumiała! - W tym miejscu to dość rzadki widok. Zwłaszcza zanim skończę, bo potem każdy się cieszy, że wychodzi.
A czasem tylko wystarczy zadziwić i zaskoczyć takiego Erosa i nic nie boli.

Tak, dzisiejszy wieczór jest jakiś inny, bo ja jestem jakaś inna. Spokojniejsza? Zrelaksowana? Zadowolona? Nie myśląca o jutrze?
O kurcze! Właśnie pomyślałam:) To co? chyba czas na wieczorny tym razem prysznic:)

niedziela, 6 października 2013

Przed nami kolejny słoneczny dzień, więc wstałam o wiele szybciej, niż przez ostatnie ciemne poranki. Nie jestem jeszcze gotowa na jesień! Owszem, spacery staną się coraz bardziej kolorowe, a miejsca między kartkami książek zapełnią się nowymi pięknymi listkami, ale zimna nie chcę. Jeszcze nie teraz.

Przełykałam ostatni kęs jajka na miękko, gdy rozśpiewał się telefon. Dzwonił przyjaciel internetowy.
- Nie ma Cię na facebooku, nie ma notki na blogu handmade'owym, nie ma na autorskim. Już to mnie zaniepokoiło. Ale jak zobaczyłem, że na kulinarnym nowego żarełka nie ma, myślę sobie: jest źle. Jak dobrze, że odebrałaś!
Jestem, żyję. Jem. Tylko znów wpadłam w wir niedoczasu. Handmade'jki zajmują mi sporo czasu. Do tego remont, a dokładniej sprzątanie po nim najpierw w międzyczasie, potem przyspieszenie, bo po dwóch miesiącach niebytu wracał Syn, a w jego pokoju miejsca tyle, co na lekarstwo. Po jego powrocie potrzebowałam czasu, by ponownie przyzwyczajać się, że nie jestem sama. Pół bułki i pomidor nie wystarczały już na wypasione śniadanie. Najpierw musiałam przyzwyczaić się, że syn nie wraca na noc, po jego powrocie dwóch tygodni, by przestać wpisywać na listę rzeczy do zrobienia pozycji "obiad".
A wieczorkami piszę. Niektórymi, bo czasem padam. I jeśli miałabym wybierać między dłuższym letnim ciepełkiem a dłuższymi wieczorami, to ja już na to zimno przestałabym narzekać!

Wcale nie pomiędzy lecz równorzędnie ze wszystkim, co robię, cieszę się z nowej podłogi. Tylko ona się zmieniła, a mieszkanie wygląda zupełnie inaczej. W życiu ważne są tylko chwile, w domu czasem podłogi. 
Remontowe dni również spędziłam milutko w towarzystwie dwóch wygadanych przystojniaków z poczuciem humoru mojej kategorii. Pierwsze spotkanie było nieco niefortunne - przywitałam ich z rozpiętym rozporkiem. Na szczęście mężczyźni zazwyczaj kierują wzrok wyżej, zwłaszcza jak się stoi do nich przodem. Szybko załapaliśmy kontakt. Zresztą Pędzel też, a nie ma jak kocie wyczucie. Pędzel jest takim moim papierkiem lakmusowym na dobrych ludzi. Byłam pewna, że ten koci bohater, który ucieka nie tylko przed odkurzaczem ale i przed mopem, przed tymi wszystkimi szlifierkami, wiertarkami i innymi głośnymi sprzętami schowa się na te dwa dni gdzieś w zakamarku, gdzie będę mu musiała donosić posiłki. Ale nie! Obserwował wszystko z uwagą. Pojawiał się nagle nie wiadomo skąd w najdziwniejszych miejscach. Wystarczyło spojrzeć po prostu gdzieś, a on tam był. Był wszędzie. Patrzył chłopakom na ręce, zagadywał (kto zna Pędzla, wie o czym mówię). Na własnej sierści sprawdzał stan pyłu rozbiegając się i robiąc ślizgi. Potem jeszcze małe turlanko i test przeprowadzony. Jeszcze kilka dni po remoncie paradował bez połysku. W każdym razie dzięki jego zaangażowaniu i niezaprzeczalnym kompetencjom niespełna godzinę po rozpoczęciu remontu został jednogłośnie obwołany inspektorem budowlanym. W przerwach rozmawiał z chłopakami jak równy z równym. Gdy rozmowa zeszła na temat wychodzenia na spacery, milczał odwracając wzrok. Cóż, tematu nie ma, bo Pędzel nie wychodzi. Ale gdy rozmowa zeszła na kobiety, rozgadywał się na całego. Okazało się, że tak jak Marcin, gustuje w blondynkach.
Długo by pisać, bo mimo faktu pod szyldem "remont" to były naprawdę przemiłe dni. Sprzątanie po nie było tak kolorowe, ale już o tym zapomniałam. Podłoga piękna i przyniosła jeszcze jedna radość. Otóż Pędzel, przyzwyczajony do bezpiecznej wykładziny, nie wyrabia na zakrętach. Może jestem wredna, ale strasznie to zabawne:) Podejrzewam, że pod tym już błyszczącym futerkiem jest niejeden siniak. Przydałyby się dwie pary maleńkich skarpetek z gumkami. Jest ktoś, kto by je wydziergał? Zapytam Pędzla o wymarzony kolor:)

wtorek, 20 sierpnia 2013

"Witam Pani Moniko,
przeczytałam Pani książkę i mogłabym o niej wiele napisać, zbyt wiele jak na maila pisanego w pracy (wiszą nade mną), więc napiszę wieczorkiem w domu. Teraz słów kilka, bo od dwóch dni intryguje mnie jedno pytanie i muszę, zwyczajnie muszę je zadać:) Ja wiem, że Empik, wiem że Matras, wiem że miła księgarenka na moim rynku, ale dlaczego "Zeszyt z aniołami" sprzedaje na internecie Zakład Budowlano-Instalacyjny?!:)"


No i jak mam odpisać na tego maila?:) 
Wiem, że o opasłych tomiskach mówi się "cegła", ale to raptem 160 stron! Na zaprawę się nie nadaje. Ocieplenie rur? Zabezpieczenie na czas transportu? A może to firma exportowa i dla umilenia kierowcom tira chwil w kolejce na granicy?
Kolejna tajemnica wszechświata :)

czwartek, 15 sierpnia 2013

Tuż przed rewolucją

Lato trwa, ale przyszły te dni, gdy rankiem po wstaniu z łóżka trzeba założyć skarpetki zanim słońce na dobre się nie obudzi. I balkonowa winorośl zaczyna się pięknie czerwienić.
Siedzę przy biurku, sączę kawę i chrupię migdały. Na kolanach Pędzel, który od kilku dni nie odstępuje mnie na krok i wykorzystuje każdą sposobność, by się do mnie przykleić. Jesień idzie? 
Relaks brzmi o niebo lepiej niż lenistwo. Co nie znaczy, że nie mogę sobie na relaks pozwolić, a owszem, należy się. Lecz nie dziś. Dziś powinnam robić coś zupełnie odmiennego, bo jutro czeka mnie kulminacja rewolucji zwanej remontem, po której trzeba będzie przeżyć jeszcze kilka kolejnych dni aż kurz opadnie, a dokładniej zostanie usunięty i wszystko wróci do normy. Tej piękniejszej, bo z nową podłogą:)
Tak więc od kilku dni powolutku i jak to ja w międzyczasie, wynoszę zawartość półek, szafek i szuflad do pokoju Syna. Przy okazji część rzeczy powciskanych "bo przecież nie wyrzucę" dojrzało do wyrzucenia, więc trafia do podpisanych worków z konkretnym przeznaczeniem. Gdy kurz opadnie, nie będzie już tak samo, oj nie.

Rzecz działa się w zeszłym tygodniu. Kończyłam większe zamówienie robiąc kilka rzeczy jednocześnie. Malowanie, skrobanie, dekorowanie, lakierowanie - przeskakując z jednej czynności do drugiej, żeby nie tracić czasu na czekanie, by coś wyschło. Na stoliku przy balkonie stała błyszcząca nowością litrowa puszka z białą farbą. Gdy przyszedł czas na lakierowanie, otworzyłam okna na przestrzał, by nie zalakierować sobie przy okazji przełyku, wątroby i innych wnętrzności. Nie zależy mi na połysku. I ten zbawienny początkowo przeciąg zamknął drzwi balkonowe, które z hukiem uderzyły w stolik. Przestraszona nagłym biegiem wypadków puszka rzuciła się do ucieczki po drodze gubiąc pokrywkę i farba z impetem zaczęła tańczyć po pokoju. Zalała mi wykładzinę, kawałek łóżka, pufa, regał i spokojnie zwisającego cirrusa (mam teraz jedyny okaz nieznanej odmiany). 
Chlupnęło też na mnie. Nie wiedziałam, co najpierw ratować. Ale gdy dotarło do mnie, że to farba szybkoschnąca, postanowiłam ratować siebie. Pobiegłam do łazienki, mimowolnie ozdabiając klamkę i drzwi i zostawiając odciski stóp po drodze. Nie mam płaskostopia. Umyłam się i odwracając wzrok od kataklizmu szybko dokończyłam zamówienie, bo musiałam je tego dnia wysłać i do tego zdążyć na umówione spotkanie w bibliotece.
Właśnie - biblioteka! Założyłam zalotną sukieneczkę, makijaż zrobiłam delikatny, włosy na końcach wywinęłam do góry, kolczyki, bransoletka.
- Pani Moniko, co się pani stało? - usłyszałam po przekroczeniu bibliotecznych drzwi.
Spojrzałam w dół. Nogi czyste. Z przodu. Boki łydek upstrzone białym tatuażem. Podniosłam rękę, by odgarnąć zawstydzona grzywkę i zobaczyłam swoje łokcie. Matko jedyna! Jechałam do biblioteki w pełni świadoma swego kobiecego piękna, wracałam jako robotnik budowlany. Miałam plan wracania na piechotę przemykając po nieznanych mi osiedlach między blokami i kryjąc się w razie potrzeby w klatkach schodowych, ale odrzuciłam go. Przy moich zdolnościach do gubienia się była szansa, że dotrę do domu następnego dnia. W końcu wmówiłam sobie, że nikt mnie spod tej farby nie pozna. Wsunęłam na nos okulary przeciwsłoneczne, zarzuciłam grzywkę na większą część twarzy, zsunęłam torebkę z ramienia, chwyciłam w prawą dłoń, bo na prawej łydce miałam bardziej zaawansowane graffiti i ruszyłam. Ludziom w oczy nie patrzyłam, ale pewnie współczuli.

Plama wygląda jak ośmiornica płynąca w zawrotnym pędzie. Trzeba było szybko podjąć decyzję o wyrzuceniu wykładziny i położeniu paneli, bo niepokojąco zaczęłam przyzwyczajać się do tego nowego designu. Czerwona lampka zapaliła się, gdy w głowie pojawił się pomysł domalowania ośmiornicy oczu i życia z nią dalej długo i szczęśliwie. Ale zamiast wygooglać ośmiornicę, by przypomnieć sobie, jak ośmiornicze oczy wyglądają i by fuszerki nie odstawić, zabrałam się do roboty. Ileż ja tego mam!
Dobra! Kawa dopita, migdały mi się już przejadły, czas zabrać się do dzieła i jakoś zorganizować sobie życie na kilka następnych dni. Jutro od 21-szej z placu budowy lub boju będę z Wami czatować na profilu Książka zamiast kwiatka - zapraszam! Pisareczka wciśnięta pomiędzy stosy książek i ubrań, pewnie z Pędzlem na kolanach. Ale domyta:)

niedziela, 28 lipca 2013

Kocham Cię Raid!

Czuję się jak seryjny morderca.
Mój ukochany elektryczny Raid przeciw owadom - wzajemna miłość od kilku lat chyba się skończyła. Słoiczek do połowy pełny, ale zwierzęta jakieś inne w tym roku. Bo wolałabym myśleć, że Raid jest stały w uczuciach!
Ledwie włączyłam lampkę i trzeba było wziąć się do roboty. Trzy komary wygłodniałe wszystkie kończyny mi naznaczyły - jeden dwa razy przed śmiercią. Dwie ćmy niesforne poobijały się o mnie obrzydliwie. Nie znoszę ciem! Pędzel je lubi. Jeść oczywiście. Ale tak do połowy lipca, potem mu się przejadają i zostaję z nimi sama. Trzy koniki polne, zmora okrutna. Nie znasz dnia ani godziny, gdy nagle znikąd przyklejają ci się do ramienia, pleców czy tego miejsca przy nosie. Koniki kocham (na odległość) więc amnestią objęłam i wolność zwróciłam. Podejrzewam jednak, że już spadając z drugiego piętra, kilkanaście centymetrów niżej, lekko zbite z tropu, bo niby dlaczego tak radykalnie zostały potraktowane, otrząsnęły się i pewnie powrócą.
I żuk jakiś wypomadowany, zboczeniec jeden! Biegiem pokonał dystans plecy-obojczyk-szybka trasa pomiędzy piersiami. Ja, mistrzyni robienia kilku rzeczy na raz, nie poradziłam sobie z zdaniem. Skakanie, piszczenie i próby rozpięcia biustonosza zdecydowanie mnie przerosło. Książką się nie dało, nawet wielokrotnie. Pilot do tv też początkowo zawiódł, choć starał się i nawet ja się nabrałam. Wiedzieliście, że żuki świetnie udają martwe?! A może to był żuk po szkole teatralnej? Koniec końców wiele metrów dalej pilot się sprawdził. Na kant.
Jeszcze mucha jakaś lata - z tych, co to po kształcie kwadratu. Muszki jednodniówki na suficie - daruję sobie, bo i tak blisko końca wyroku natury. Jakieś małe coś sztuk kilka, na tyle małe, że nie wiem, co zacz.
Ja wiem, że gdybym zaczęła wymieniać owady, które dziś do mnie nie zawitały, troche by mi się zeszło. Ale te kilka gatunków to dla mnie zdecydowanie za wiele.
Kocham cię Raid! A Ty?

czwartek, 25 lipca 2013

Hmmm...

Ja tylko słów kilka, ale to tak ważna chwila w moim życiu, że nie mogę jej nie odnotować.
Otóż dziś przekroczyłam próg sławy i popularności!
Odebrałam dwa telefony od baaardzo dawno nie widzianych znajomych z prośbą o pożyczenie kasy:)
Zastanawiam się, czy dalej pisać, czy osiąść na laurach?

niedziela, 21 lipca 2013

Rzecz o komplementach

Pomykałam do sklepiku osiedlowego po rarytas. Bardzo wyszukany, koci. Pędzel ostatnio zapałał miłością - raczej nie odwzajemnioną - do wątróbki drobiowej. Cóż, panicz pała miłością jedynie do wątróbki świeżej, więc dzięki tej miłości mam okazję do dodatkowych codziennych spacerów. Wyszedł syndrom pani-kot. Ja się cieszę, że mam powód do ruchu, Pędzel, że udało mu się pozbyć mnie na kilkanaście minut dziennie:) Ważne, że wszyscy zadowoleni! Po kilku dniach panie za ladą w mięsnym przestały dziwnie spoglądać za moje zakupy w cenie zbliżonej do 19 groszy:)

Abstrahując od wątróbki. Pomykałam więc do sklepiku osiedlowego. Nagle na chodniku przede mną zmaterializował się pan. Pan był w słusznym wieku z kilkudniowym zarostem, wyjątkowo chudy i wysoki. Już te dwie ostatnie cechy zwracały uwagę, ale nie tylko. Otóż pan ten najwyraźniej wracał z jakiegoś miejsca, krainy może, gdzie źródełko obdarzone procentami płynęło zdaje się bez końca. Chwiał się na wszystkie strony, a dokładniej, biorąc pod uwagę jego gabaryty, powiewał i falował. I to jakby w zwolnionym tempie. Jak na filmach animowanych.
Scena była tak komiczna, że zwyczajnie nie wytrzymałam i wybuchnęłam śmiechem. Pan natychmiast przystanął. Powiewanie i falowanie powoli zaczęło słabnąć, przygasać, aż wreszcie ustało. Gdy jedne mięśnie mogły przez chwilę odpocząć, inne się uaktywniły. Mięśnie twarzy. Powoli, niczym klatka po klatce, zaczynał rozkwitać na nieco głupawej (wpływ źródła) twarzy. Jestem pewna, że przez owy źródlany wpływ pan mój wybuch śmiechu wziął za miły uśmiech. Może nawet pomyślał, że ja jestem miła? Gdy się zrównaliśmy, spojrzał mi w oczy. No, prawie w oczy (wpływ źródła). I rzekł całkiem sprawnie:
- Jaki piękny irysek! - Po czym dodał: - Irysek ciągutek.
Podziękowałam grzecznie, bo za komplement należy podziękować i poszłam dalej zawstydzona moim zachowaniem, bo taki miły pan, a ja niegrzecznie się śmiałam.
Po kilku krokach zaczęłam analizować. Czy to aby na pewno był komplement? Bo że irysek, to miło, ale ten ciągutek? Niby lubię ciągutki, ale jakoś skojarzyło mi się z czymś innym, hmm... seksualnym. Z drugiej strony, gdyby chciał mnie obrazić, przed tym ciągutkiem powiedziałby "krówka", bo nie jestem pewna czy są iryski ciągutki. Krówki zdecydowanie tak. No, za krówkę mogłabym się obrazić! Ale gdy do krówki dodałby ciągutkę, to niby za co? Są pyszne! Tylko, że ta ciągutka kojarzy mi się... Hmmm.

Pamiętam też, gdy któregoś dnia mój przemiły sąsiad, starszy pan, na mój widok powiedział:
- Pani Moniczko, pani to taki piękny pączuszek!
Uśmiechnęłam się miło, podziękowałam i chwilę potem też zaczęłam analizować. Czyli że kwiatuszek, czy że okrąglutka i tłuściutka? A może nie okrąglutka i tłuściutka, tylko słodka i smakowita? Sąsiad jakby czytał w moich myślach, albo widocznie zmieniła mi się mina, bo dodał z lekkim rumieńcem:
- To znaczy taki kwietny pączuszek.
I jeszcze jeden komplement. Chyba. Jeszcze w liceum kolega z klasy powiedział, że mam nogi jak Kolumna Zygmunta. No dobra: takie długie, czy takie grube?
Jak to jest z tymi komplementami?!

piątek, 12 lipca 2013

Rozwiązanie konkursu

Dziękuję Wam pięknie za udział w konkursie:)
Z jednodniowym opóźnieniem, ale obrady były burzliwe:)
Nie będę się rozpisywać, bo pewnie czekacie na wyniki.

Jury w składzie:
Anna Grzyb - dziennikarka i recenzentka
Renata Kosin - pisarka 
Agata Łysak - artystka
i ja w swej osobie
w ramach głosowania większością głosów wybrało zwycięski komentarz,
smakujący pomidorówką, który napisała
ELWIRA
Gratuluję!

To pierwszy konkurs, ale nie ostatni, więc głowa do góry!:)

poniedziałek, 1 lipca 2013

Konkurs z "Zeszytem z aniołami"

Moi Drodzy,
minęły dwa tygodnie od premiery "Zeszytu z aniołami" 
i chyba najwyższy czas na konkurs:)
Nagrodą jest oczywiście "Zeszyt z aniołami" z dedykacją lub bez - do wyboru.

Zastanawiałam się, jakie wymyślić zasady, by konkurs nie był trudny, ale też i nie za łatwy;) I wtedy przyszedł list od Małej Czytelniczki, która na koniec napisała:
"Ta książka jest smaczna na wszystkich poziomach. W tę i z powrotem!". 
Zostałam natchniona!
Często w wywiadach wszelakich pada pytanie: "Jaką książkę zabrałbyś na bezludną wyspę?". A ja to troszkę przeremontuję na rzecz smakowitości i zapytam tak:

Jeśli wiedziałbyś, że podczas pobytu na bezludnej wyspie (powiedzmy tygodniowego, by się nie znudziło!) miałbyś warunki, by przygotowywać i jeść tylko jedną potrawę, to co to by było i dlaczego?

O tak sobie wymyśliłam:) Potrawy nie będą oceniane lecz uzasadnienie. Czas trwania konkursu do północy 10 lipca, wyniki podam wieczorem dzień później. Do tego czasu zbiorę małą komisję, bo jak znam życie wszystkie wypowiedzi będą mi się podobały:)
Są chętni?
Wasze kulinarne plany na pobyt na wyspie zostawcie w komentarzach.
Dołączcie też adres mailowy, bym mogła skontaktować się ze zwycięzcą.


sobota, 29 czerwca 2013

Strajk

Co to ja miałam?... A tak, przeprosić za nieobecność. Ponad miesięczną! Wstyd, normalnie wstyd.
Tak wiele się teraz dzieje. Niech policzę, hmm... na trzech poziomach.
Po pierwsze musiałam zrewolucjonizować moją tablicę korkową wiszącą nad biurkiem. Rewolucja polegała na ściśnięciu w kąciku przedmiotów i karteluszek na logikę zbędnych, ale z którymi nie potrafię się rozstać i na przepisaniu zamówień na mniejsze karteczki, bo przestały się mieścić w odpowiednich kolumnach i zaczęłam się gubić. Jednym słowem mam co robić. Od rana do wieczora siedem (a może osiem?) dni w tygodniu. I jest mi z tym dobrze!
Drugi poziom to "Zeszyt z aniołami". Te wciąż napływające maile, komentarze, zdjęcia z moją książką w dłoniach, telefony i smsy - to czysta przyjemność! Uskrzydlają i sprawiają, że czuję się lekka jak piórko:) Nie mylić z puchem marnym! I recenzje miód na serce:) Piękny czas!
Trzeci poziom to poziom słomianej matki. Syn wyjechał w świat na dwa miesiące. Minęło pięć dni, jeszcze nie odczułam pustki, ale pewnie lada moment. Chwała smsom i facebookowi, bo dzięki nim świat staje się malutki. Próbuję odnaleźć się w tej debiutancko-bezdzieckowej sytuacji.
Dziś jednak jest jeden z tych rzadkich dni, kiedy tuż po przebudzeniu dopada marzenie o bezrobociu. Zazwyczaj jestem twarda, ale co tam. Tyle nowości się dzieje i wakacje się rozpoczęły - postanowiłam sama sobie zrobić strajk. Bez okupowania, bez głodowania. Taki strajcik niewielki. Przetarłam miejsca, których udaję, że nie ma przy szybkim ogarnianiu domu, zrobiłam prysznic kwiatom, upiekłam chleb i szyneczkę, zaraz idę skończyć pasztetowe pałeczki. Odpisałam na maile, zjadłam kilo czereśni i pół kilo wiśni, Pędzla naprzytulałam.
Po opuszczeniu kuchni mam zamiar posiedzieć na balkonie z kubkiem zielonej herbaty i kilkoma ostatnimi kartkami książki. A potem siadam do pisania, bo pomysły mi się kotłują w główce i czas je przelać, bo głowa swą pojemność ma.
No i komu tak dobrze?:)

poniedziałek, 20 maja 2013

Debiutantka

...to ja:)
Wiele w życiu rzeczy robiłam, wiele miałam marzeń. Nadal będę robić zapewne niejedno i niejedno marzenie spełniać. Ale teraz, w tym właśnie momencie spełniło się jedno z moich największych - i nie skłamię pisząc, że dziecięcych - marzeń. Bo oprócz tego, że chciałam zostać sprzedawczynią (byłam), milicjantką (milicyjny obóz harcerski za mną), grać na skrzypcach (gitara też w końcu ma struny), tańczyć na linie (tańczę w każdej chwili radząc sobie bez niej), to chciałam być pisarką. Nie wiem, czy już mogę się pisarką nazwać. Może na tę chwilę pozostanę PISIAJKĄ - jak nazywa mnie Przyjaciółka:)
I chyba dobrnęłam do sedna sprawy: w czerwcu ukaże się moja debiutancka powieść dla dzieci i młodszej młodzieży. Wciąż trudno uwierzyć mi, że to się dzieje naprawdę:) Gdy dostałam maila z wydawnictwa, o mało z radości nie oszalałam (a podobno do szaleństwa niewiele trzeba) i od tamtej pory więcej tańczę, wyżej skaczę i urosły mi skrzydła:)
To się dzieje!
W czwartek dostałam wiadomość, że rankiem pojechała do drukarni, dostałam zdjęcie okładki. Dziś książka znalazła się w zapowiedziach na stronie Wydawnictwa Zysk i S-ka, a w księgarniach zamieszka w czerwcu.
Chcę Wam powiedzieć, że warto marzyć, że warto dążyć do spełnienia, że czasem mniej a czasem więcej kroków potrzeba, by poczuć się szczęśliwą bez reszty. Bo szczęście jest decyzją!
Walczcie o swoje marzenia:)


czwartek, 2 maja 2013

Kryptonim CHOMIK

Nie wiedziałbym, że znów ze mną spał, gdyby nie przebiegł po mnie z impetem, rozpoczynając bieg na poduszce pod ścianą. Przyłapałam go zaledwie kilka razy, ale to nic nie znaczy. Wie, że mu nie wolno, ale cwaniaczek pakuje mi się do łóżka, gdy tylko zasnę i znika zanim się obudzę.
Dziwne, żebym się nie obudziła czując na sobie cztery łapki. Pomyślałam: "mam cię!", ale że minęła ledwie szósta, postanowiłam spokojnie zapaść w słodki niedokończony sen. Nie dane mi było. Pędzel zaczął biegać po domu, rozpędzał się i hamował zahaczając pazurami o dywan. To do niego niepodobne, zwłaszcza o tej porze, bo tak jak ja jest sową i lubi sobie dłużej pospać. Wsunęłam na moje minus pięć dioptrii okulary i wtedy ich ujrzałam. Nos w nos kot i chomik.
Zerwałam się na równe nogi, złapałam Pędzla na ręce i pobiegłam obudzić Syna. Chwilę potem kot został zamknięty w łazience, a syn leżał na podłodze z nosem pod komodą, bo tam czmychnął chomik.
- Widzisz go? - pytam.
- Mmmm - odpowiedział.
- To znaczy widzisz, czy nie?
- Mmmm - jakieś wyjątkowo senne.
- Czy ty śpisz? - pytam i lekko szturcham.
- Oczywiście, że nie śpię.
No jasne, oczywiście!
Kiedy Syn wreszcie znów się obudził, rozpoczęliśmy poszukiwania. Chomika nie w ząb. Podczas gdy Pędzel śpiewał kocie arie i drapał nieprzerwanie w łazienkowe drzwi, dwa krzesła i dwa stoliki wylądowały na łóżku, dwa pufy i nasz wielki fikus w przedpokoju, drukarka w kuchni, szafka spod biurka na środku pokoju, a chomika ani śladu. Złapać toto małe śmigające samo w sobie graniczy z cudem, a już złapać coś, czego nie ma, nie graniczy z niczym.
Minęło dobre pół godziny i wyjścia nie było.
- Czas wyciągnąć poważniejsze działa - powiedziałam.
- Czyli co?
- Kota z łazienki.
Spojrzeliśmy na siebie. Do mnie powoli docierało to, co powiedziałam, Syn zastanawiał się, czy to co usłyszał da się wrzucić do jednego wora: "Mama, po której wszystkiego się można spodziewać". Chwilę potem Pędzel został wypuszczony, padło: "Szukaj" i zaczęło się tropienie. Chomik odnalazł się pod jedyną szafką w domu, pod którą nie było dostępu z żadnej strony. Do tego zastawioną książkami. 
Szybko powstał plan: Syn dociska górną część szafki do ściany tworząc szparę przy podłodze, ja z jednej strony próbuję postraszyć chomika wsuniętym w tę szparę drutem do robótek, Pędzel stoi na czatach po drugiej stronie. Czy plan doskonały? Pewnie że nie! Ale nie udało nam się namówić Pędzla, że to ja będę łapać chomika, a on pomacha drutem do robótek.
Akcja trwała kilkanaście sekund. Ledwie pomachałam drutem, a chomik znalazł się między dolną a górną szczęką kota. To, co wydarzyło się chwilę potem, przeszło nasze oczekiwania. Pędzel wycofał się zza szafki tyłem, odwrócił się, zrobił dwa kroki i stanął. Syn wyciągnął zdumiony rękę, a on oddał chomika kładąc mu go na dłoni!
Przez resztę dnia trzeba było znosić mruczenie niczym warkot traktora, powolne wdzięczące się spacery Pędzla z drżącym z dumy wyprężonym ogonem i ocieranie się o nasze łydki w stylu: "Hej, chyba nie myślisz o czymś innym niż o mnie". Na nasze: "mój ty bohaterze", "komandosie" i "strażaku" unosił pyszczek do góry z miną: "Się wie!"
Są rzeczy na świecie, które nie śniły się filozofom:)

piątek, 19 kwietnia 2013

Podsłuchane

Pojechałam na tak zwane miasto. Karta do bankomatu mi pękła (nie sama rzecz jasna lecz w kieszeni Syna, który wciąż uczy się życia) i pojechałam do banku złożyć wniosek o nową. Nie złożyłam, bo okazało się, że na nową trzeba czekać ponad dwa tygodnie. Nic wielkiego, prawda? A jak Wam powiem, że do złożonego wniosku trzeba dołączyć starą kartę? To ja się pytam: jak żyć? Pan w banku poprosił o pokazanie karty, zapytał, czy mimo pęknięcia działa - działa, jak najbardziej - pokombinował coś tam pod biureczkiem i wyszłam z banku z nową nowo sklejoną taśmą klejącą przezroczystą kartą. Tak się załatwia sprawy!

W drodze na przystanek zrobiłam małe zakupy i zakopałam się na trochę w empiku, bo nie byłabym sobą, gdybym ot tak sobie przeszła obok. Byłam w pobliżu przystanku, gdy zbliżała się moja "dziewiątka" - zdążyłam, wpadłam z wiatrem i opadłam na siedzenie naprzeciwko dwóch dziewcząt na oko 18-20 letnich.
Podobne do siebie niemal jak dwie krople wody. Jedna kolczyk w wardze, druga w brwi. Jedna fioletowy cień na powiekach, druga fioletowe usta. Jedna czarne włosy, druga czarne paznokcie. Jedna z brzuchem na wierzchu, druga z większą częścią biustu. To tak na pierwszy rzut oka, bo ja z tych, co to się nie gapią. Dziewczęta pogrążone były w rozmowie. Wgapiłam oczęta w okno i nadstawiłam uszu - gapić się nie gapię, ale uwielbiam słuchać:) Zwłaszcza kawałków rozmów, bo budzą wyobraźnię.

Jedna mówi do drugiej (nie wiem która do której, bo się przecież nie gapię):
- I wtedy to powiedział.
- Co?
- I wtedy to powiedział.
- Ale to było inne "co".
- Jak inne "co"?
- No nie takie, że nie dosłyszałam, tylko w sensie "co powiedział".
- To nie mogłaś zapytać "co powiedział"?
- Ale po co?
- No wiesz?! Myślałam, że jesteś moją przyjaciółką.
- No przecież jestem. O co ci chodzi?
- Jakbyś była, to byś się zainteresowała, co się u mnie dzieje.
- Przecież pytałam.
- Nie pytałaś. Sama zaczęłam opowiadać.
- No dobra, zaczęłaś. Ale zapytałam "co powiedział".
- Wcale nie! Powiedziałaś "co".
- To powiesz mi w końcu?
- Co?
- Widzisz?! Sama zapytałaś "co".
- No tak! Teraz to moja wina!
- Dobra, skończmy. Powiesz mi w końcu, co on powiedział?
- Powiedział, że ma mnie dosyć.
- Tak bezczelnie w twarz?
- No.
- I tylko tyle?
- A to mało?
- No nie mało, ale powiedział, dlaczego ma cię dosyć?
- Powiedział dupek jeden.
- Co? - zapytała i chyba na wszelki wypadek szybko dodała - Co powiedział?
- Że ma mnie dosyć, bo nie można ze mną normalnie pogadać.
- Żartujesz!
- No wiesz?! Ja ci się zwierzam z moich problemów, a ty mówisz, że to żarty?!
- Wcale tak nie powiedziałam!
- Powiedziałaś!
- Wcale że nie!
- Wypierać się to ty potrafisz!
- Wcale się nie wypieram!
- Jak nie, jak tak
Posłuchałabym dłużej, ale dojechaliśmy do mojego przystanku. Przez chwilę mnie nawet korciło, by przejechać jeszcze jeden i wrócić sobie na piechotkę. Słońce dawało czadu, niebo błękitne, powietrze wiosną pachnące. Ale chyba nieładnie tak podsłuchiwać;)

sobota, 6 kwietnia 2013

wiosna ach to ty la la la

Wiosna chyba okulała i kuśtyka z bólem. Może by tak kieliszek czegoś mokrego czerwonego półwytrawnego za jej zdrówko wznieść? A może lepiej za zimę kieliszek w górę? Na rozchodniaka. Nowe uczucie mnie dopadło i otuliło. Zazwyczaj człowiek zmęczony jest pracą, zabieganiem, całym dniem na nogach, dźwiganiem zakupów, przeprowadzką, zbyt gadatliwą sąsiadką, jęczącą koleżanką. Zmęczony zmęczeniem. Czymś. Tym razem jestem zmęczona brakiem: brakiem słońca, brakiem zapachu powietrza wpadającego nocą przez otwarty balkon, śpiewu piskląt, piegów na nosie, motyli, a już z tej desperacji brakiem wrzeszczących kotów i wrednych much. Choć jednej muchy! Gdzież one? Jak sobie radzą w taką pogodę? 
Do czego to doszło - martwię się o muchy. Zima zdecydowanie jest zapalnikiem jakiejś odmiany depresji.
Zawiasy w oknach mi zardzewieją, zdezorientowana winorośl zdolna z rozbiegu przespać lato, zimowe buty się skończą, bo dwa sezony pod rząd używane i hamak w piwnicy pokryje się pleśnią. Truskawki i inne cudowności będziemy jeść jesienią, jesienne skarby trafią na nasz stół niedojrzałe, twarde i totalnie zielone. Jeszcze trochę i nie będzie co ratować.
Dziś Syn zapytał, czy są ptaki podobne do bocianów i czy to co widział, to szary bocian. Kto wie - może ubabrany błotkiem, a może osiwiały z szoku po przylocie z ciepłych krajów do ciepłego kraju?
No to sobie ponarzekałam:)

czwartek, 21 marca 2013

Miesiąc minął. Nie do wiary! 
Zamówienia mnie otoczyły, zawaliły, wyeliminowały z obiegu, ze społeczeństwa. Porywam się na napisanie posta z taką samą niepewnością, jakby mi ktoś po wielu latach zamienił cichcem buty na łyżwy. Pewnych rzeczy się nie zapomina, prawda? Nawet mam wytłumaczenie na to, że gdy po latach znów wsiadłam na rower, na pierwszym zakręcie wjechałam w słupek. Mały niewidoczny, a jednak tam był. Wytłumaczenie? Moja poprzednia rowerowa przejażdżka odbywała się na rowerze, na którym by zahamować, naciskało się pedałami do tyłu. Po jakie licho ktoś wymyślił hamulce na kierownicy?! Przecież było dobrze.
Może nie dosypiam, mniej czytam, nie piszę. Może ostatnio sięgnęłam za najnowszy leżący w gazetniku miesięcznik i natrafiłam na przepisy wigilijne. Może jestem przyspawana do codzienności, ale przecież za pomocą elastycznych sprężyn, więc odleżyny mi nie grożą. I może wrzuciłam jednym gestem podarte koperty do umywalki a filiżankę po kawie i łyżeczkę do kosza na śmieci. Rzeczywiście, wielkie rzeczy! A przecież chodzi o to, że czas szybko biegnie, gdy się człowiek dobrze bawi, prawda?
Dobrze mi w tym moim momencie życia:)

niedziela, 17 lutego 2013

Wywieziona na Syberię

Chciałam dobrze. Uratować kontakty z ledwie dychającego telefonu przyjaciela chciałam. Do torebki go wrzuciłam (telefon, nie przyjaciela) i poszłam do serwisu.
Właściwie telefon już nie dychał, jak powiadomił mnie mądrala z serwisu i że on nie może danych ściągnąć na płytkę, bo to nielegalne, nawet za zgodą. Cóż, alfą i omegą nie jestem, konstytucję po łebkach znam, więc kłócić się nie zamierzałam. Sposób na kontakty okazał się jeden: przerzucić je na moją kartę sim, a potem w wolnej chwili (a co to takiego?) trzeba będzie sobie je spisać. Kłopotliwe, ale gdy potrzebny ratunek, to i brzytwa dobra.
Brzytwa okazała się ostrzejsza niż sądziłam. Myślę, że nawet bardziej niż sądził pan z serwisu. Kontakty owszem przeniesione, zmieściły się wszystkie. Ale jakim cudem? Wykasowując moje. Kontakty z ponad dziesięciu lat! Szmat życia, tłum ludzi. Poczułam się tak, jakby mnie wszyscy opuścili. Albo lepiej: jakby mnie wsadzili w pociąg, który wywiózł mnie na Syberię.
I nawet fakt, że zostały mi trzy kontakty z mojego życia PRZED mnie nie ucieszył. Jeden do kuriera, od którego odebrałam paczkę z sześć lat temu, drugi do mojego ex i trzeci do pana od prusaków - kilkudniowych współlokatorów, które odeszły w niebyt po wizycie pana z wielkimi wąsami i z wielką dmuchawą cztery lata temu. Trzech facetów ważnych dla mnie na tym samym poziomie.
Od tamtej pory każdy dźwięk telefonu to jak powrót do przeszłości. Skrzętnie notuję każdy numer i choć wiem, że nie wszyscy z tamtej listy zadzwonią, powoli zbieram na bilet powrotny z Syberii. To odbieranie telefonów od znajomych-nieznajomych to też pewnego rodzaju ćwiczenie: ćwiczę poznawanie po głosie. Jednym słowem nie przyznaję się, że nie wiem, kto dzwoni. Nie wiem dlaczego. Jakoś tak jest zabawniej.
A dziś...
Siedzę sobie rano przy maszynie, owieczkę szyję i plany na popołudnie mam ambitne. Dzwoni telefon. Numeru nie znam.
-Zbieraj się, za pół godziny po ciebie będziemy.
-Będziecie? - pytam.
-Tak - odpowiada mi męski głos. - Zabieramy cię na imprezkę za miastem.
-Kto jedzie? - pytam z nadzieją, że jak usłyszę kilka imion, skojarzę, kto dzwoni.
-No jak to kto? Wszyscy.
A to mi pomógł!
-Słuchaj, ja nie mogę - próbuję się wykręcić.
-Daj spokój. Nie można cały czas pracować, do tego jeszcze w niedzielę.
O, to ktoś, kto mnie dobrze zna - myślę sobie.
-Posłuchaj, mam zamówienia terminowe i plany na popołudnie.
-Ty i te twoje zamówienia i plany - słyszę męskie westchnienie. - Zarobisz się babo.
Babo! To ktoś mi bliski, skoro uważa, że za tę BABĘ się nie obrażę.
-No sorry, naprawdę mnie zaskoczyłeś, a ja nie mogę wszystkiego po prostu rzucić.
-Z tobą tak zawsze Pati - pada z wyrzutem.
-Pati? - pytam wychwytując nieznane mi imię.
-No Pati, a kto?
-Monika.
-Jaka Monika?
-A kto dzwoni?
-Ja.
-Kto ja?
-No Borys.
-Ale ja nie znam żadnego Borysa.
-Czyli to pomyłka?
-Na to wygląda.
-Hmm. No ale fajnie się gadało. To może się z nami zabierzesz?
-Dzięki, ale raczej nie.
-Wiem, wiem. Zamówienia, praca, plany. Druga Pati.

Fajnie, że jest ktoś podobny do mnie:) 
Pozdrawiam Cię Pati, kimkolwiek i gdziekolwiek jesteś i przede wszystkim cokolwiek robisz!

środa, 2 stycznia 2013

Piękna za sześćdziesiąt groszy

- Czy wie pani, że jest pani piękna? -  usłyszałam męski głos po wyjściu ze sklepiku osiedlowego.
Obejrzałam się i ujrzałam lekko zdezelowanego pana, z deka sinego i na wiotkich dwa deka nogach. Pewnie też  z odpowiednią do obrazu wonią, ale byłam w tej dobrej sytuacji, że zimą moje przytkane zatoki dbają o zbyt intensywne doznania zapachowe.
- Dziękuję - odpowiedziałam, bo tak mnie uczono przyjmować komplementy od mężczyzn o różnych kolorach skóry.
- Pięćdziesiąt groszy do serka - rzekł z uśmiechem, który kiedyś mógł być zniewalający.
- Do serka? - zapytałam lekko zdezorientowana i szybko dodałam rozumiejąc: - Ach tak, bardzo proszę.
Zajrzałam do portmonetki.
- Mam trzy monety po dwadzieścia groszy - powiedziałam. - Może pan te dziesięć w coś zainwestuje?
- O tak! - odpowiedział z radością. - W rzeczy samej.
- Proszę więc. - Mój brzęczący majątek powędrował w dłoń okutaną w szare zniszczone rękawiczki bez palców.
- A czy mówiłem pani, że jest pani piękna?
- Nie - odpowiedziałam, bo komplementów nigdy za wiele.
- Och, przepraszam za mój brak kultury! - odparł.
- Pana kulturze niczego nie brakuje. W rzeczy samej - odpowiedziałam szybciutko, bo zdawało mi się, że staje się coraz bardziej skonsternowany.
- Dziękuję - powiedział, bo pewnie tak uczono go przyjmować komplementy od kobiet o różnych kolorach skóry.
Uśmiecham się do siebie. Nieważne, że zapłaciłam za komplement. Ważne, że jestem piękna:)

wtorek, 1 stycznia 2013

Nowe nadeszło

I oto mamy Nowy Rok! Ostatni wieczór i noc Starego spędziłam tak, jak chciałam, jak potrzebowałam i to bez żadnych konsekwencji. Upiekłam sobie francuskie krążki z oliwkami, suszonymi pomidorami i czosnkiem, zrobiłam sałatkę z pałeczkami krabowymi, ryżem i warzywkami. Zafundowałam sobie loczki i makijaż, założyłam małą czarną, włączyłam polsatowski koncert sylwestrowy, śpiewałam piosenki, które kocham, tańczyłam, gdy mnie rytmy porwały. Sylwester to jedyny czas, gdy mogę bezkarnie śpiewać. Nie będę pisać o swoich wadach, ale spokojnie się domyślicie, dlaczego lepię anioły zamiast wydać własną płytę:) Sylwestra Syn spędza z przyjaciółmi, młodzi sąsiedzi idą na bal, starsi są lekko przygłusi, więc nie ma kto wezwać policji, bo chyba ktoś kogoś martretuje:) Co mnie mogło ograniczać?! 
Gdy nogi rozbolały, zrzuciłam kieckę na rzecz piżamki, zapakowałam się do łóżka i obejrzałam film taneczny (uwielbiam!), potem książka. O północy ratowałam zdrowie psychiczne Pędzla zatykając mu, wtulonemu w moje lewe ramię, uszy dłońmi osobistymi. Swoją drogą aż cztery kocie łapy, a wszystkie bezużyteczne. I powrót do książki aż do uśpienia.
Pewnie niektórzy nie zrozumieją, że tę jedyną szampańską noc w roku spędziłam spełniając akurat te a nie inne marzenia, marzenia o robieniu tego na co mam ochotę. Ale czy wyjątkowe dni czy noce nie powinniśmy spędzać właśnie tak, jak chcemy? I wyspałam się. I leniuchuję dzień cały. Podobno "jaki Nowy Rok, taki cały rok", więc mam nadzieję, że jednodniowe lenistwo wymieszane z moim całorocznym pracoholizmem zbalansuje się na tyle, że w te nadchodzące dwanaście miesięcy spontanicznie będę sobie robić wolne.
I to wcale nie jest postanowienie noworoczne! Bo one jakoś bardzo krótki żywot mają.

Wszystkim odwiedzającym mnie tutaj, podczytującym i tym ganiącym mnie za długie milczenie życzę szczęśliwości bez granic i bez reszty, radości od świata i tej płynącej z wewnątrz, spotkań ze wspaniałymi ludźmi i z samym sobą, od czasu do czasu zatrzymania i popatrzenia na świat, na bliskich, na życie i uśmiechnięcia się, bo powodów jest mnóstwo i wcale nie trzeba ich szukać.
Tym ostatnim - ganiącym - obiecuję bywać tu częściej. I to też nie jest postanowienie.

I jeszcze ostatni zachód słońca w minionym roku-widok z mojego okna.
Czyż nie piękne pożegnanie?:)