czwartek, 25 lutego 2010

Dobry dzień

Wczorajszy dzień zaczął się od stłuczonego talerzyka. System domina. Wsypałam kotu suchą karmę do miseczki i odstawiłam słój na półkę. A dokładniej prawie odstawiłam. Jak na zwolnionym filmie widziałam jak poddaje się grawitacji. Próbując odruchowo go złapać, pomogłam mu tylko skręcić w kierunku ściany. Ściana, jak to ściana, odbiła słój po swojemu, a on poszybował wprost na mój ukochany kubek z zieloną herbatą. Kubek też zachował się przewidywalnie i oburzony runął na talerzyk z kocim jedzonkiem. I tym sposobem na podłodze miałam kryształki talerzyka w zupie mięsno-zielono-herbacianej.
Talerzyk ów był ostatnim nietłukącym się talerzykiem pochodzącym z serwisu otrzymanego w prezencie ślubnym. I tym sposobem los zrobił za mnie to, na co od dawna miałam ochotę, podczas gdy moja niełotrowska natura sie buntowała.
Pomyślałam, że to będzie dobry dzień!
I był. Przyjechała Kasia. Jeśli napiszę: "duch przeszłości", zabrzmi złowieszczo, ale to dzięki Jej obecności przenoszę się w świat dzieciństwa. Tego ciepłego, radosnego, beztroskiego na swój sposób. Jakiś czas temu postanowiłyśmy spisać nasze wspomnienia. To zapewne byłby bestseller dla kilku osób, ale czyż nie warto?
Siadłam sobie kiedyś z karteczką i piórem, by naszkicować, ponotować, słowa zapisać nie nadając im formy. Tak tylko od czegoś zacząć. Tabula rasa. Siedziałam nad tą kartką z piórem nad nią zawieszonym i nie pamiętałam. Nic. Tylko uczucia. A może aż uczucia?
Wczoraj siadłyśmy sobie i zaczęło się "a pamiętasz jak?". Zanim przyjechała pamiętałam tylko to, że chciała mnie zabić:) A potem okazało się, że da się powydobywać tony diamentów z dysku pamięci, jeśli obok znajdzie się ktoś, kto śmiejąc się razem z tobą zawtóruje: "raazem, raazem".
Coś z tego będzie!
A jeśli już jestem przy Kasi, to ona mi dziecko straszy. Gdy była ostatnim razem, trafiła na obiad. Dostawiłam trzeci talerzyk i wybierałam się do pokoju po krzesło, gdy powiedziała: "Niech Arek przyniesie". Po obiadku Arek wstaje od stołu, a chwilę potem słyszy: "A talerzyk do zlewu kto wstawi?". Wczoraj jedliśmy obiad z Synem. Makaron nie słony, warzywa za pikantne i wszystko jakieś takie nie za bardzo. I zadzwonił telefon: "Jadę do Ciebie". "Kto jedzie?"-zapytał Syn. Kasia. "To ja spadam, bo znowu każe mi coś robić". I to niedobre jedzonko zostało wchłonięte w kilka sekund, a potem nastąpiło zniknięcie.
Straszycie dzieci Babą Jagą? Zastanówcie się!

sobota, 20 lutego 2010

Hmm..


Zamilkłam sobie. Nie pisałam, bo przyrosłam do maszyny do szycia, a z taką naroślą współpraca z laptopem sprawia pewne problemy. Nie pisałam, bo znam magię internetu, tę wciągającą, wsysającą tajemnicę. Nie pisałam, bo właściwie nie było o czym, gdy wokół króliki, szmatki, łatki równolegle z upływającym czasem i czekającymi na efekty galeriami.
Nie pisałam, ale dziś muszę. Bo nie potrafię nazwać swoich uczuć, emocji. Nie potrafię zrozumieć.
Kiedy idąc dziś do kuchni zrobić sobie zasłużoną ratującą życie kawę, potknęłam się o dwa worki z kawałkami materiałów i gazet po malowaniu. Sama je tam postawiłam z zamiarem potknięcia, bo co utknięte po kątach-poczeka, co na drodze-zmusza do działania. Przejrzałam zawartość chlebaka, szafki z herbatami i lodówki, złapałam torbę, worki ze śmieciami i ruszyłam w świat. 
Piętro niżej wiszą skrzynki na listy. Zajrzałam przez dziurki i coś ujrzałam. Dziwne: wczoraj wyciągałam korespondencję, a dziś sobota i listonosz powinien byczyć się oglądając zawody w Vancouver. Otworzyłam skrzynkę, a tam? Gówno! Nie gówno, czyli NIC-normalne gówno! Psie jak sądzę.
I co ja mam myśleć? Co czuć? Strachu nie poczułam, bo gówno to gówno, nie na przykład obcięty palec. Mafię wykluczyłam. 
Ale co to miało być? 
Bo jeśli żart, to cholernie gówniany!

czwartek, 4 lutego 2010

Kobiety kobietom


To całe nasze równouprawnienie poszło zdecydowanie za daleko!
Poszłam sobie na zakupy. Jestem dwa metry przed sklepem i nagle drogę mi zabiega młody chłopak w kapturze na głowie i łapie za klamkę. Wiecie taki szczypiorek metr osiemdziesiąt. O! - myślę sobie - jaka kulturalna młodzież! 
Przystanęłam w oczekiwaniu na królewskie potraktowanie jakem dama i... sporo się przeliczyłam. Szczypior drzwi otworzył a i owszem, ale wepchnął się przed mną.
Dobra - mówię sobie - spokojnie, język za zębami, bo może za wcześnie upodabniać się do starszych pań w autobusach kiwających głowami pełnymi wspomnień przy pogawędce "a  za moich czasów".
Zrobiłam zakupy. Wychodzę. I sytuacja się powtarza. Może gdyby to był ten sam osobnik, przemilczałabym przeliczywszy go na procent niewychowanych w społeczeństwie. Ale to był inny szczypior. Też w kapturze, ale zdecydowanie zielonym. 
Nie wytrzymałam.
- Młody człowieku - proszę, jak można się postarzeć podczas zakupów! - Chyba nie wypada tak pchać się przed kobietę.
- Ale jest pani młoda - usłyszałam, dziękując tylko w duchu za komplement, by nie wyjść na mięczaka.
- Tak, ale jestem kobietą.
- Telewizji pani nie ogląda?
- Telewizji? - zapytałam zdumiona.
- Jest równouprawnienie - odparł i odszedł dziarskim krokiem.
A ja nie chcę równouprawnienia! Chcę być przepuszczana w drzwiach, całowana w dłoń i obsypywana goździkami w Dzień Kobiet!
To kobiety kobietom zgotowały ten los.

wtorek, 2 lutego 2010

Ksiądz w dom


Ksiądz wszedł dziarskim krokiem. Odmówił modlitwę, zamoczył kropidło w święconej wodzie i począł kropić na wszystkie strony. Nie wiedział jednak, że w okrapywaną komodę i stojące na niej kosze wiklinowe wtopił się Pędzel. Zerwał się na cztery łapy (kot, nie ksiądz), postawił irokeza i zasyczał tak, że nie jedna kobra padłaby z wrażenia. Gdyby ksiądz miał podobne zdolności, z pewnością też uraczyłby ten dom irokezem. Struchlał na chwilę, potem zreflektował się, usiadł i zaczęliśmy rozmowę.  
Co roku inny ksiądz przychodzi z wizytą duszpasterską. Ksiądz ów również był pierwszy raz w moim domu, ale wiedział o mnie bardzo dużo. Jednym słowem: mam teczkę. Nie miałam miejsca, by poupychać anioły i króliki, więc tylko poukładałam je w zgrabne kupeczki. Ksiądz jednak okazał się miłośnikiem rękodzieła i z uśmiechem zachęcał, bym mu pokazała kolejnego anioła i kolejnego. Dopytywał, skąd pomysły, skąd materiały, skąd miłośnicy tego, co robię na co dzień.
Rozmowa była naprawdę miła. Byłaby, gdyby nie Pędzel. Wspominałam kiedyś, że Pędzel ma skłonności do gadulstwa. Tak na swój sposób, takie kocie skrzeczenie. Po szoku skropienia otrząsł się szybko i potem paszcza mu się nie zamykała. Ksiądz rozmawiał ze mną, jednym okiem patrząc prosto w moje oczy, drugim zerkał ze zdumieniem na zwierzę. Jeśli najbliższa wizyta u okulisty zakończy się diagnozą "zez", to będę miała księdza na sumieniu.
Wizyta dobiegła końca, ksiądz wstał. Pędzel od razu skojarzył stojącego księdza  z kropidłem, więc ponownie odstawił scenkę z irokezem i syknięciem. Ksiądz przełknął ślinę i powiedział: "Kotek też wygląda jak rękodzieło". Do tej pory zastanawiam się, co mógł mieć na myśli.
Ja w ogóle nie mam szczęścia do wizyt duszpasterskich. Zawsze jest coś, co mnie rozprasza. Gdy Pędzel był mały, pewnego roku ksiądz chodził w sobotę. Był słoneczny ranek, przez okno wpadały promienie na całego. Ksiądz miał połyskującą brokatem stułę, która w zderzeniu ze słońcem połyskiwała pięknie. Rozmawialiśmy sobie miło, gdy kątem oka zauważyłam niezdrowe zainteresowanie stułą Pędzla. Przycupnął sobie w kąciku, zrobił wielkie oczy i gdy zaczął kręcić kuperkiem osadzonym na zgiętych łapkach, wiedziałam, że zbliża się nieszczęście. Długo nie trzeba było czekać. Pędzel odbił się od podłogi i w rozbiegu przebiegł po księdzu. My to nazywamy robieniem matrixa, czyli bieg po ścianie. Tym razem po księdzu.
W innym roku coś innego zaburzyło wizytę. W tamtym roku pracowałam na pełnych obrotach. Wstałam rano, śniadanie dla mnie i Syna. Syn zaopatrzony w kanapki poszedł do szkoły. Szybkie mycie naczyń, równie szybki prysznic i przystosowanie do wyjścia w cywilizowany świat. Zostały mi jeszcze dwie minutki, a dzień zapowiadał się deszczowy, więc ściągnęłam pranie z balkonu, rzuciłam na fotel i wybiegłam z domu. Po powrocie szybko przebrałam się na sportowo, włosy spięłam byle jak i zabrałam się za obiad. Zjedliśmy, Syn dojadł chipsami, po których opakowanie rzucił na stoliczku w pokoju obok szklanki po niedopitej coli i fotela z górą prania. A ja oklapłam. Właśnie wychodziłam z kuchni, by na chwilkę sobie usiąść zanim zabiorę się za obowiązki kury domowej, gdy ktoś zapukał do drzwi.
Otworzyłam i zobaczyłam księdza.
-O Jezu!-wyrwało mi się, bo na śmierć zapomniałam o tej wizycie.
-To ja pójdę najpierw do sąsiadów na górze, a schodząc zajrzę do pani-zreflektował się ksiądz.
Zamknęłam drzwi i rozpoczęła się akcja. Ściągnęłam z siebie domowe ubranie i narzuciłam coś, co nie wymagało prasowania. Rozpuściłam włosy i szybko przeczesałam. Wpadłam do kuchni, zwinęłam ze stołu talerze, wyjęłam garnki ze zlewu i wsunęłam wszystko do piekarnika. Potem pokój: zgarnęłam kupkę prania, otworzyłam pokój Syna, wrzuciłam jak popadło i zamknęłam drzwi na cztery spusty. Szklankę po coli i torebkę po chipsach wepchnęłam do barku. Szybko wyciągnęłam kropidło, krzyżyk, wodę święconą, zapaliłam świeczkę i wtedy rozległo się ponownie pukanie do drzwi.
Byłoby miło, gdybym w pewnym momencie nie zauważyła, że z oparcia fotela, na którym spoczął ksiądz, zwisa czerwony biustonosz.
Resztę wizyty zakłócały moje telepatyczne myśli: "Nie odwracaj się, proszę, nie rób tego. Wiem, że mnie słyszysz".
Co roku inny ksiądz. Tak sobie pomyślałam, że żaden nie chce już do mnie po raz drugi zawitać. Ale wczoraj została mi podsunięta inna teoria: podczas przydzielania bloków słychać głosy: "Ty już tam byłeś, teraz moja kolej. Ja też chcę". No tak, któż nie chciałby zobaczyć domu wariatów?
Tak czy owak, jeśli zapas księży w mojej parafii się skończy, księża będą ciągnąć zapałki.