wtorek, 17 maja 2011

(Nie)ziemsko zagubiona

Ziemia to dla mnie wielka tajemnica. Należę do tej grupy Ziemian, dla których prachett'owska teoria o płaskim dysku leżącym na grzbietach czterech słoni stojących na skorupie wielkiego żółwia byłaby bardziej do ogarnięcia jako planeta, na której żyję. Chociaż, kto to może wiedzieć?
Geografia zawsze była i nadal jest (i pewnie już się nie odczepi) moją piętą Achillesa. Nie chodzi o niedouczenie, bo kułam w swoim czasie jak szalona, by zaliczyć i zapomnieć. O ile zaliczenie było zależne ode mnie, zapominanie zupełnie nie. To tak, jakbym miała geograficzny przeciąg w mózgu.
Nie chodzi tylko o fakty i miejsca geograficzne, ale też o orientację w terenie. Globalna dezorientacja powoduje, że nawet jeśli sprawdzę na mapie, co gdzie leży, bo akurat w tym momencie potrzebuję tej wiedzy, to moment potem zapytana otworzę szeroko oczy ze zdumienia, bo owszem, coś słyszałam, ale - hmm - o co chodzi?
Dezorientacja lokalna też jest nieodzowną częścią mnie. Objawy mam w mieście, w którym mieszkam od 16 lat, największym jednak koszmarem są dla mnie galerie handlowe i nieważne, ile razy w nich byłam.
Jak każdy człowiek borykający się ze schorzeniem, nauczyłam się żyć z tym defektem. Wypracowałam metody wychodzenia z opresji. Metody przeżycia. I trafienia do domu oczywiście. To proste. Przez te lata obrałam sobie kilka punktów głównych i udaję turystkę. Zagubiona między uliczkami pytam: 
- Przepraszam, jak dojdę do poczty głównej (hotelu Victoria, Bramy Krakowskiej, Deptaka itd.)?
Zazwyczaj słyszę: 
- Pójdzie pani najpierw w prawo, potem w pierwszą uliczkę w lewo, potem prosto - itd. 
A mi chodzi o azymut i już jestem w domu! A czasem udaje mi się wysłuchać kawałka historii miasta:
- Pani pierwszy raz w Lublinie?
W galeriach handlowych też żaden problem. Szukam ludzi z torbami. To najlepsi przewodnicy. Zakupy zrobili? Zrobili. Gdzie zmierzają? Do wyjścia. Proste.

Na weekend jechałam do znajomych. Pierwszy raz. Nowe miejsce. Sprawdzałam niby, gdzie to, ale chwilę potem spokojnie mogłam powiedzieć, że to gdzieś w Polsce. Na dworcu byłam przed ósmą rano, na miejscu miałam być w południe. Czas jeszcze ogarniam.
Kierowca od razu wydał mi się bucem zanim przemówił. Pan w wieku średnim, wąs wałęsowski, koszula pod szarym sweterkiem, z autobusu sączące się disco polo. 
- Nie wchodzić - oznajmił po podjechaniu. 
Nikt nie śmiał. 
Wyszedł. Otworzył bagażnik. 
- Torby pakować - oświadczył tonem nie znoszącym sprzeciwu. A ja się zbuntowałam, bo w torbie soczek Kubusia, kanapka z kiełkami i serem pleśniowym i książka zapewniająca zapomnienie na podróż, których nie lubię. Schowałam torbę za plecy. Udało się.
Dzień zapowiadał się słoneczny, podróż czterogodzinna. Nie chcąc się smażyć przez szybkę i pewna, że złamię urokiem największego buca na świecie, z uśmiechem zapytałam Wąsatego Kierownika Pojazdu: 
- Po której stronie będzie słońce?
- Teraz od wschodu, za cztery godziny od południa - usłyszałam.
No tak.
Od buców zrozumienia schorzeń geograficznych raczej nie należy się spodziewać.
Zagubiona zapadłam wygodnie w fotel, a potem trzy razy zmieniałam miejsce. 
Ta planeta to jednak dziwna jest.

3 komentarze:

  1. Też mam takie schorzenie ,nawet nie potrafiłam się nauczyć geografii więc z koleżanką z ławki uczyłyśmy się po połowie. I taki już ze mnie półgłowek geograficzny do dziś.

    OdpowiedzUsuń
  2. urocza przypadłość ;D też ją posiadam ale nie w aż takim stopniu ;DD

    OdpowiedzUsuń
  3. Identycznie jest ze mna...lacznie ze zmienianiem miejsca w autobusie - razem z Synkiem tak kursujemy, i tak zawsze konczymy na miejscu,gdzie slonce prazy...:*

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za pozostawione słówka:)