Pędzel się zakochał.
Obawiam się, że jak co roku we mnie. W sumie nic dziwnego, bo jedyna samica (kocica?) w zasięgu łapy to ja.
Pędzel zakochuje się zawsze miesiąc wcześniej, niż mówią podręczniki. Zresztą podręczniki kłamią, bo luty na naszym osiedlu jest dużo głośniejszy niż marzec, więc skąd to marcowanie? A może to ocieplenie klimatu, dziura ozonowa i inne cuda? Wszystko się zmienia, a marcowanie zostaje. W lutym.
Pędzel w swym zakochaniu zachowuje się jak prawdziwy facet. Wpatruje się we mnie z uwielbieniem, zaczepia łapką, gdy nie patrzę, budzi pocałunkiem (liźnięcie po czole - przeżył to ktoś?). Nie je. Liże mnie po stopach. I do tego jest wszędzie! Siadam do laptopa, on się zza niego wychyla. Podnoszę się z wyjętym z lodówki serkiem, on jest na lodówce. Idę napuścić wodę do kąpieli, on siedzi w wannie. Nalewam wodę do butelki z zamiarem podlania kwiatów, on już na parapecie.
Robi też inne rzeczy, których u samców mojej rasy nie widziałam. Ale umówmy się: nie wszystko w życiu widziałam! A mianowicie: wskakuje na kolana zanim jeszcze usiądę. Rozbiega się i ślizga po panelach, a potem sprawdza, czy to aby widziałam. Pakuje się za mną do toalety i wpatruje oczami pełnymi uczucia, gdy jestem nazwijmy to zajęta. Śpi na kuchence pomiędzy palnikami. Grzebie w koszu na śmieci. Chłepcze wodę z płynem do naczyń. A przed chwilą przyłapałam go do połowy zanurzonego w kibelku i z pewnością nie szukał tam odbicia swojej ukochanej niczym w zaczarowanej studni. No chyba że to oblizywanie się z rozszerzonymi źrenicami po wychynięciu to dlatego, że z tej ukochanej to niezły kąsek.
Jeszcze kilka takich dni i dostanę kota:)
Ratunku!